Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Almudena Grandes
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-808-9
Скачать книгу
tam nikomu nie postało w głowie sprzeciwiać się woli rodziców. Z pokorą przyjęła swój los, nawet gdy wydali ją za mężczyznę, którego nie kochała. Dlatego nie cieszyła się powodzeniem syna marnotrawnego, ministranta, który miał zostać górnikiem, co już samo w sobie oznaczało wielki postęp w zestawieniu z tym, do czego mogli aspirować pasterze krów. Gdy więc nadstawiła policzek, by ją pocałował, zwróciła się do niego jedynie po to, by wstawić się za ulubioną córką.

      – Skoro Leo wychodzi teraz za mąż – powiedziała w drodze na cmentarz – mógłbyś załatwić Tuli posadę służącej u dyrektora szkoły.

      Szedł dalej bez słowa, więc po chwili nacisnęła mocniej:

      – Chyba nie proszę o tak wiele.

      W tym momencie Manolo przypomniał sobie z całą intensywnością owe wykształcone kobiety, które mówiły po francusku i grały na pianinie. Miał ochotę wybuchnąć płaczem, nad sobą i swoją matką, nad matką i rodzeństwem, nad surowością serca wyrosłą na pożywce oschłości, nad oschłością, która rodzi się z nędzy, nad nędzą, która czyni oziębłymi i małodusznymi matki, takie jak jego matka. Choć minęło już wiele lat od dnia, w którym umieściła go w domu don Marcosa, znów tak samo jak wówczas zagryzł wargi i powstrzymał łzy cisnące się do oczu, ale po powrocie z cmentarza postanowił wyjechać z Robles jeszcze tego samego wieczoru i przenocować w gospodzie w Villablino.

      – Wracam z Leo, niech się mama nie martwi, bo porozmawiam z dyrektorem, żeby wezwał Tulę, kiedy zwolni się miejsce. – Matka spojrzała na niego, jakby przeczuwając, że powie coś jeszcze, i nie pomyliła się. – Bo ma mama rację, nie prosi o wiele. Wszystko, co mam, wszystko, co osiągnąłem, zawdzięczam mamie. – Nadstawiła policzek, lecz tym razem syn już jej nie pocałował. – Wszystko. Dlatego, że nigdy mnie mama nie kochała.

      Tego dnia Manuel Arroyo Benítez po raz ostatni widział matkę. Nazajutrz wyjechał do Madrytu, a dwie doby później wyruszył w podróż do Genewy. Spędził w Szwajcarii prawie sześć lat, lecz choć przez cały czas wysyłał pieniądze rodzeństwu, do Hiszpanii wrócił dopiero w grudniu 1936 roku, już z Londynu. Trzy miesiące wcześniej Pablo de Azcárate zrezygnował ze stanowiska w Lidze Narodów, by podjąć pracę w ambasadzie hiszpańskiej w Zjednoczonym Królestwie, dokąd zabrał ze sobą swojego asystenta.

      Manolo zawsze miał wspominać swoje lata w Genewie jako długą, przyjemną i monotonną rekonwalescencję. Tam Monsieur Agoyo zawsze był młodym i obiecującym dyplomatą, czarującym i doskonale wykształconym poliglotą, który miał tylko jeden defekt w oczach małżonek wysokich rangą funkcjonariuszy, które walczyły z nudą, szukając mężów dla swoich córek. Wybaczyły mu brak trzech centymetrów do metra siedemdziesięciu i nieco zbyt kwadratową twarz, z nieodłącznym cieniem zarostu, tak gęstego, że stawiał opór najlepszemu goleniu. Nie przywiązywały również wagi do korpulentnej sylwetki, bez grama tłuszczu, gdyż surowość tych cech równoważyła słodycz brązowych oczu i ujmujący uśmiech, zawsze rozjaśniający mu twarz, jakby ktoś zapalił ukryty wewnątrz płomień. Manolo nie był przystojnym mężczyzną, ale nie brakowało mu pewnej atrakcyjności. W Genewie kręciło się już mnóstwo hiszpańskich konspiratorów, którzy szerzyli pogłoski, że wrogowie Republiki gotują się, by obalić ją za wszelką cenę, a Manolo, na nieszczęście wielu matek polujących na zięciów, był republikaninem i był Hiszpanem. Narodowość uratowała go przed zawziętymi łowami, którym musieli stawiać czoło jego rówieśnicy, i nie przeszkodziła w ciepłym podejmowaniu go na wszelkiego rodzaju koktajlach i rautach, które regularnie wydawano.

      – Jeszcze ci się to znudzi, sam zobaczysz…

      Z początku Azcárate śmiał się z jego entuzjazmu, ze starań, by nie pojawić się w tym samym garniturze na dwóch przyjęciach z rzędu, przyjemnego podekscytowania, z jakim otwierał zaproszenia, które co rano napływały do ich biura. Dla dawnego ministranta z Robles to intensywne życie towarzyskie stanowiło coś więcej niż dar losu, to była nagroda za wszystkie wysiłki, kulminacja tylu godzin nauki zyskanych kosztem snu, w najtańszej klitce najbardziej zaplutej stancji w Madrycie. Wszystko go fascynowało: fontanny szampana, eleganckie kobiety, biżuteria, którą nosiły, i władza mężczyzn, którym dotrzymywały towarzystwa w owej rozkosznej wieży Babel, gdzie Manolín przechodził płynnie z francuskiego na angielski, a z hiszpańskiego na niemiecki, by rozmówcy mogli docenić jego koncepty w czterech różnych językach. Jednak, jak zawsze, don Pablo i tym razem miał rację.

      – Chcesz czy nie, ale tam pójdziesz. Przykro mi, synu, ale muszę zjeść kolację z Węgrami, a przy obecnej sytuacji w Madrycie nie możemy drażnić Amerykanów…

      W grudniu 1932 roku, cztery miesiące po nieudanym puczu generała Sanjurjo, Manolo miał już dosyć koktajli, fontann z szampanem, eleganckich kobiet, drogiej biżuterii i wpływowych mężczyzn. Odkrył, że w Genewie, poza Ligą Narodów, toczy się też zwykłe życie, skromne, prowincjonalne, nie tak olśniewające. Starał się wykorzystać swój wolny czas na pływanie łódką po jeziorze, długie spacery z psem, wycieczki w góry lub grę w szachy w barze, gdzie podawano wyborne piwo. Nie miał wiele więcej do roboty, ale i tak z chęcią wybrałby każdą z tych skromnych rozrywek zamiast udziału w uroczystości bożonarodzeniowej z delegacją z Waszyngtonu, na którą przyszedł z zamiarem wykrycia ewentualnych wrogów Republiki i zacieśnienia przyjacielskich więzi z północnoamerykańskim korpusem dyplomatycznym. W momencie gdy znużyły go już spacery po sali i rozdzielanie uśmiechów, nagle osiągnął oba te cele za jednym zamachem.

      – To ten.

      Obrócił głowę, nie odrywając pleców od kolumny, o którą się oparł, i powiązał ów silny meksykański akcent z kobietą niewiele starszą od niego, niezwykle wysoką, o bardzo jasnych włosach i bardzo niebieskich oczach. Miała długi nos, szerokie ramiona; zwrócił uwagę na niemal niedostrzegalny męski pierwiastek w jej wyglądzie. Zastanowił się, co może powiedzieć, i nic mądrego nie przyszło mu do głowy.

      – Słucham?

      Kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego rękę.

      – Margaret C. Williams, nowa asystentka w Departamencie Śródziemnomorskim. C pochodzi od Carpani, moja matka miała włoskich dziadków. A ja mówię z akcentem, bo jestem z Teksasu i wychowała mnie niania z Monterrey.

      Manolo roześmiał się; zrozumiał, że zaprzyjaźni się z tą kobietą.

      – Bardzo mi miło. Ja jestem…

      – Wiem, kim pan jest. A ten pieprzony fiutek, za którym się pan rozgląda, stoi tam, widzi go pan? – Wskazała kogoś kieliszkiem, którym zaraz potem się z nim stuknęła, by zamaskować gest toastem. – Ten w szarym garniturze, który rozmawia z niemieckim wojskowym. Przyszedł tu z jednym dziewczątkiem, ale ona chyba już się zmyła, bo od dłuższej chwiluni jej nie widziałam…

      Ojcem Meg był Hank Williams, kongresman z Partii Demokratycznej, który zmusił córkę i syna, by mieszkali w Dallas, bo chciał przypodobać się wyborcom i utrzymać dom w Teksasie, póki dzieci nie pójdą na studia. Gdy nastąpił ten moment, jego pierworodny przeprowadził się do Waszyngtonu, żeby być bliżej rodziców. Meg została sama z opiekunką jeszcze przez cztery lata, dopóki nie przyjęto jej do Barnard College. Wtedy zamieszkała w Nowym Jorku. W pobliżu jej wydziału, na rogu Broadwayu i Sto Dwudziestej Zachodniej, znajdowała się maleńka kafejka, gdzie dawano zniżki studentom. Lokal prowadzili dwaj emigranci, Polak i Galisyjczyk, którego córka – słodka, rumiana dziewczyna o jasnej cerze, brązowych włosach, pełnych ustach i dużym biuście – pracowała tam jako kelnerka.

      Ojciec Celsy wyemigrował, kiedy jego córka była jeszcze mała. Żona dołączyła do niego niedługo potem. Dziewczynka została z babcią w Mouruás,