Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Almudena Grandes
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-808-9
Скачать книгу
historię. Tamten człowiek patrzył na mnie, jakby mnie rozpoznawał; a kiedy ponownie się nad tym zastanowiłem, nie wydało mi się to aż tak istotne. Jeśli był to ktoś z piątej kolumny, gotów wyciągnąć potajemnie dwoje towarzyszy z Madrytu, pewnie chciał wywiedzieć się na temat ich sąsiadów. Jeśli to przestępca łasy na złoto don Fermína, które chciał przywłaszczyć sobie siłą, z wnuczką czy bez niej, sprawdziłby również nas. W obu przypadkach ostatnim, czego pragnął, było to, żebym zapamiętał jego twarz, i dlatego tylko pozornie popełnił błąd, wybiegając z budynku.

      – Nie wierzysz mi, prawda?

      Amparo spojrzała na mnie i zdawało się, że zdołała odczytać na moim czole zagmatwane działanie arytmetyczne, które pochłonęło moją uwagę. Zbladła nagle, jakby to podejrzenie w jednej chwili pozbawiło ją krwi. Zamarła na moment, potem odstawiła filiżankę na stół, wstała i podeszła do mnie.

      – Musisz mi uwierzyć, Guillermo. – Jej twarz znalazła się tak blisko mojej, jakby chciała mnie pocałować. – Musisz mi uwierzyć…

      Wargi Amparo wydęły się w niemal dziecinną podkówkę, łzy w oczach przekształciły się w szloch, głos jej się obniżył, zawilgł, jak gdyby dobiegał z głębi pieczary, a jej dłonie schwyciły klapy mojej marynarki, szarpiąc mnie z siłą niepasującą do kruchości jej ciała.

      – Musisz mi uwierzyć! Powiedz, że mi wierzysz, powiedz to, na miłość boską… – Wreszcie zmęczyła się, ramiona jej opadły. Oparła się na mojej piersi, jakby to była ściana. – Powiedz, że mi wierzysz, proszę, powiedz…

      Wydawała się tak smutna i samotna, tak bezbronna, że przytuliłem ją, nie zastanawiając się nad tym, co robię.

      – Już dobrze. – Ukołysałem ją jak małą, przestraszoną dziewczynkę. – Już po wszystkim, Amparo, uspokój się. – Wtuliła głowę w moją szyję, a ja pozwoliłem jej płakać. – Wierzę ci, uspokój się, naprawdę ci wierzę.

      Nie była to prawda, ale przeciwne stwierdzenie też byłoby kłamstwem. Pośród wielu wątpliwości jedno wydawało mi się w miarę pewne: Amparo obawiała się tamtego mężczyzny, a mnie nie, przynajmniej aż do owego poranka. Pozwoliłem jej się wypłakać w moich ramionach, a w tym czasie najszybciej jak umiałem przeanalizowałem sytuację na naszej szachownicy i zrozumiałem, że mam tylko jedno wyjście.

      – Powiem ci, co zrobimy – zaproponowałem, gładząc ją po głowie. – Schowamy złoto do sejfu, dobrze? Na wszelki wypadek…

      Zamaskowałem moje prawdziwe zamierzenia długim wywodem sprowadzającym się do instrukcji bezpieczeństwa. Przypomniałem jej, że mieszkanie ma dwa wejścia, że wobec najmniejszego zagrożenia powinna po prostu opuścić je drzwiami dla służby i dostać się do domu dziadka tą samą drogą. A że skrytka przygotowana przez Expertę nadal tam była, musiałaby tylko schować się za biblioteką i czekać, aż po nią przyjdę.

      – Ale przecież… – Spojrzała na mnie, jakbym palnął głupstwo. – Przecież ty nie masz klucza do domu dziadka.

      – Ale Experta ma. – Na te słowa uśmiechnęła się i znów mnie przytuliła. Wyglądała, jakby poczuła wielką ulgę; uznałem, że uwierzyć jej było w tej sytuacji najlepszym posunięciem. – Mogę pójść po klucze, nic się nie martw. Teraz najważniejsze to dobrze schować złoto. Gdzie ono jest?

      „Nazywam się Aniceto”, mówił komik przebrany za hydraulika, a otaczające właścicielkę domu chórzystki w białych fartuszkach i czepkach na głowie, co wystarczało im za cały strój, śpiewały „z czym się to rymuje, z czym się to rymuje?”. To był szyfr do sejfu – cyfry, które odpowiadały w alfabecie literom tworzącym słowo „Aniceto”. Ja znałem je na pamięć, a Amparo nigdy nie zdołałaby rozszyfrować tego kodu. Zresztą nie chciała podchodzić bliżej, gdy otwierałem i zamykałem sejf, zasłaniając zamek własnym ciałem. Kiedy znów powiesiłem obraz na ścianie, byłem niemal pewien, że mnie nie okłamała, lecz ostatecznie chyba najbardziej uspokajała mnie świadomość, że niezależnie od wydarzeń tego poranka złoto don Fermína nie miało posłużyć wrogom Republiki do wygrania wojny. W marcu 1937 roku nie wiedziałem jeszcze, że niekiedy największym zagrożeniem są ludzie, których uważamy za sprzymierzeńców.

      – Przepraszam, doktorze, ale przyszedł do pana jakiś żołnierz. Nazywa się Pepe i twierdzi, że to bardzo pilne. Mówiłam mu już, że zaraz będzie pan operował, ale prawie wpadł w szał, powiedział, że to sprawa wagi państwowej…

      To było na początku listopada. Kiedy pielęgniarka weszła na salę operacyjną, Normana Bethune’a nie było już w Hiszpanii. W maju przyszedł się ze mną pożegnać, ale nie chciał wyjawić powodów swojego wyjazdu. Powiedział tylko, że będzie działał na rzecz Republiki za granicą. Wyglądał na przybitego, przypominały mi się różne pogłoski, raczej paskudne niż smutne, a może raczej godne politowania niż paskudne. Mówiono, że służba zdrowia w Republice Hiszpańskiej powinna znajdować się w rękach hiszpańskich republikanów, że nie można tolerować, żeby tak się tu rządził jakiś cudzoziemiec, który nawet nie mówi w naszym języku. Pewnego dnia doszło do rękoczynów pomiędzy mną a pewnym kretynem, który powtarzając w kółko ten argument, zdołał rozpalić sławetne białe światło na moim czole. Rozdzielono nas na czas, ale od tamtej pory niektórzy z kolegów krzywo na mnie patrzyli, choć większość podzielała mój punkt widzenia. Bethune chyba się o tym dowiedział, bo przed wyjazdem dał mi klucze od przychodni na Príncipe de Vergara, gdzie zostało jeszcze sporo materiału, który mogliśmy wykorzystać, i uściskał mnie serdecznie. Jednak wszystko, co mogłem myśleć o jego tajemniczym wyjeździe, było niczym w porównaniu z tym, co mnie spotkało, kiedy zostawiłem czekającego na łóżku pacjenta.

      – Przepraszam, Ignacio, ale muszę sprawdzić, co się tam dzieje. Zawołam kolegę, żeby się tobą zajął, dobrze?

      Choćbyśmy nie chodzili razem do szkoły, choćbym nie grał w piłkę w jednej drużynie z jego bratem Mateo, choćbym nie kochał się potajemnie, jak wszyscy, w jego siostrze Palomie – najładniejszej dziewczynie w Madrycie – na tym etapie Ignacio Fernández Muñoz i tak byłby moim bliskim przyjacielem. W ciągu ostatniego roku operowałem go siedmiokrotnie, za każdym razem z powodu ran, na pozór fatalnych, które jednak nigdy nie naruszyły żadnego ważnego organu. Ignacio, student prawa, który zgłosił się do wojska na ochotnika, gdy sytuacja zrobiła się wyjątkowo nieciekawa, z czasem stał się jednym z popularnych, wręcz legendarnych bohaterów kojarzonych z obroną Madrytu. Na sali operacyjnej był równie dzielny co w okopach.

      – Jasne, niech przyjdzie Arenillas. – Znał szpital jak własną kieszeń. – To nic takiego, drobiazg w porównaniu z poprzednim, ja ci to mówię, a trochę się już na tym znam… Arenillas!

      Rozśmieszyło mnie, że sam sobie wybiera chirurga. Wystarczyło jednak, że wyszedłem na korytarz i zobaczyłem Pepe Moyę, a wyraz jego twarzy sprawił, że śmiech zamarł mi na ustach.

      – Przykro mi. – Pepe podszedł bliżej, wziął mnie za ramię i kontynuował już szeptem: – To sytuacja kryzysowa, ja… Nie znam innego lekarza.

      – Ale o co…?

      – Nie mogę ci powiedzieć, to tajemnica, a w dodatku nie mamy czasu. – Uświadomiłem sobie, że trzyma w rękach mój płaszcz. – Weź to, nie zdejmuj fartucha, załóż na wierzch. Musimy natychmiast jechać. Zabierz parę tych swoich cudownych buteleczek. Przydadzą się.

      – Ale co się stało, Pepe? Nie mogę…

      – Możesz. – Zatrzymał się, spojrzał mi w oczy, a ja dostrzegłem w nich nie tylko pośpiech, ale i strach. – Zapewniam cię, że możesz. U nas w koszarach, w El Pardo, leży umierający