Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Almudena Grandes
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-808-9
Скачать книгу
Nim pozwolił mi odejść, zmusił mnie, bym nauczył się tego na pamięć. Obiecał, że jeszcze się zobaczymy. Nie minął nawet tydzień, a natknąłem się na niego w progu sali operacyjnej, z egzemplarzem „El Heraldo de Madrid” w dłoni. Na pierwszej stronie widniało nasze wspólne zdjęcie, a pod nim dramatyczny podpis, czysta propaganda, według której byłem hiszpańskim Bethune’em.

      – Gdybyśmy byli u mnie na wsi, przyniósłbym panu oliwy, bo robimy doskonałą, ale tutaj… Pomyślałem, że będzie chciał pan to mieć.

      – Pewnie, że tak. – Uściskałem go i podziękowałem za prezent, jak gdybym nie miał sześciu egzemplarzy tego wydania w szufladzie biurka. – Wielkie dzięki, naprawdę.

      Od tamtej pory Pepe Moya wpadał do mnie od czasu do czasu, niemal nigdy z pustymi rękami, niczym owi dzicy, którzy jeśli wierzyć jego słowom, kręcili się w pobliżu swoich wybawców, by dbać o ich dobro. Próbowałem mu tego zabronić, bo wysiłek, jaki musiał włożyć w zdobycie kilku jabłek, paczki papierosów czy rosyjskiej puszki z mięsem, znacznie przerastał moje zapotrzebowanie na te produkty, ale nie znalazłem sposobu, by powstrzymać ten potok wdzięczności; nie był on zresztą jedynym efektem mojej wyprawy do Aravaki. Nagłówek w „El Heraldo” przekonał dyrekcję szpitala, która wreszcie ustąpiła pod naciskami doktora Quintanilli, zwłaszcza kiedy jedenastego stycznia Bethune osobiście przyszedł na oddział, by się ze mną pożegnać. Chciał ze swoją ekipą zrobić objazd po innych frontach i choć Instytut Kanadyjski nadal miał współdziałać z hiszpańskim personelem, poprosił mnie, bym zajął się pracą w terenie. To spotkanie, które następnego dnia znów posłużyło za pożywkę republikańskiej machinie propagandowej, przesadnie podkreśliło moją rolę. Kuracja opracowana przez Bethune’a była genialna, a jej przebieg tak prosty, że w niespełna miesiąc, nie zaniedbując obowiązków w szpitalu, zdążyłem stworzyć pół tuzina mobilnych jednostek. Kiedy zaczęły jeździć po frontach Madrytu, doktor Quintanilla nakazał mi objąć zwierzchnictwo nad Pogotowiem Transfuzyjnym, które udało nam się założyć w szpitalu San Carlos dzięki darowiźnie narodu kanadyjskiego w postaci lodówki.

      Moje życie odzyskało wówczas relatywną rutynę, lecz była to rutyna lekarza schwytanego w podwójnie katastroficzną spiralę, którą wojna i związek z Amparo skręcały w nieco przeciwstawnych kierunkach, póki wreszcie obie strefy nie zaczęły się wzajemnie zazębiać. Codzienne bombardowania, domy w ruinach, zbiorowe egzekucje, strach i racjonowanie żywności składały się na rzeczywistość, w której z łatwością znajdowała sobie miejsce każda dziwaczna relacja, choćby pełna wewnętrznych napięć, nietypowa, przypadkowa i konieczna zarazem, jak ta, która powstała w wyniku paktu regulującego zasady mojego pożycia z Amparo.

      – Mam karę?

      – Tak.

      Lecz nawet ów wypracowany system kar i nagród nie pozostawał nieczuły na upływ czasu w wojennej scenerii. Nie dla mnie. Często, wracając do domu, tęskniłem za kobietą, którą mógłbym przytulić, z którą bez zbędnych słów po prostu usiadłbym na sofie i odpoczął. Ona też poddawała się zmianom. Zdarzało się, że przynosiła mi do szpitala obiad. Dotrzymywała mi towarzystwa w jadalni dla pracowników, nie mając odwagi wyznać, że się boi lub że nie umiała dłużej znieść samotności. Czasami w środku posiłku informowała mnie, że właśnie sobie uświadomiła, że wyszła z domu bez majtek. Kiedy indziej siedzieliśmy po deserze w milczeniu, trzymając się za ręce, a później odprowadzałem ją do drzwi, całując na pożegnanie, podobnie jak inni całowali swoje dziewczyny czy żony. To były najgorsze momenty, bo wówczas czułem się podwójnie przegrany w roli, którą zgodziłem się odgrywać w tym spektaklu, podtrzymując miłosną fikcję, która skrywała przecież jedynie erotyczną przygodę bez dodatkowej głębi. Potem się odwracała, by mi pomachać ręką, a ja czułem się jak w pułapce na myszy, której drzwi sam zatrzasnąłem, wyrzuciwszy wcześniej klucz.

      Tym sposobem moje relacje z Amparo, ów dziwny owoc przypadku i wojny, komplikowały się stopniowo; byliśmy niczym tamci uchodźcy, którzy dźwigali na sobie, warstwa na warstwie, całą posiadaną odzież, aż wreszcie własna skóra wydawała się tylko kolejną, najbliższą ciału otuliną o niejasnej roli. Jednak nim zima dobiegła końca, zaszło coś, co uzmysłowiło mi, że wszystko może się skomplikować jeszcze bardziej.

      W początkach marca przygotowałem w pośpiechu dwie mobilne jednostki dla frontu w Guadalajarze, a ponieważ nie miałem czasu na zajęcia teoretyczne, posłałem do Casa de Campo grupę studentów medycyny i pielęgniarzy bez wcześniejszego doświadczenia. Była to dobra decyzja, bo szybko nauczyli się wszystkiego co trzeba. Tego dnia, pechowo, pewien chłopak, któremu do zakończenia studiów brakowało jedynie trzech zaliczeń, tak bardzo się zdenerwował, że butelka z krwią wyślizgnęła mu się z rąk i spadła dokładnie w miejsce, gdzie przyklęknąłem. Nawykłem już do zapachu krwi, ale mocno zachlapały mi się spodnie, postanowiłem więc pójść do domu, by się przebrać przed powrotem do szpitala.

      Minąłem się z nim na schodach i choć był to przeciętny mężczyzna, niewyróżniający się niczym specjalnym, zwrócił moją uwagę, bo spojrzał na mnie, jakby mnie rozpoznawał. Chwilę później spuścił wzrok i przyspieszył kroku. Stanąłem w miejscu i zobaczyłem, że niemal wybiega na ulicę. Ogarnęło mnie przeświadczenie, że wyszedł z mojego mieszkania. Wchodząc w bramę, nie słyszałem jego kroków. Odgłos stóp na schodach rozległ się chyba dopiero później, kiedy właśnie miałem ruszyć w górę, jednak nie potrafiłem precyzyjnie określić dzielącego nas dystansu, bo choć mój słuch wychwycił jego kroki, to przecież klatka schodowa była dość duża. Mógł schodzić z drugiego lub z trzeciego, zatrzymać się na półpiętrze pierwszego, żeby zawiązać sznurówkę lub poprawić ubranie. Powiedziałem sobie to wszystko, ale i tak nadal miałem przeczucie, że dopiero co opuścił moje mieszkanie. Rzuciłem się biegiem po schodach, jeszcze szybciej niż on. Zatrzymałem się pod drzwiami, rozważając, czy lepiej otworzyć kluczem, czy zadzwonić do drzwi, ale Amparo oszczędziła mi tej decyzji.

      – Guillermo! – Słysząc ten okrzyk, zrozumiałem, że wyglądała przez wizjer. – Dzięki Bogu…

      Otworzyła, złapała mnie za ramiona, wciągnęła do środka, zatrzasnęła drzwi nogą i objęła mnie jak worek, który nie umie odwzajemnić czułości.

      – Ten facet… – Odsunęła ode mnie głowę, by spojrzeć mi w oczy, i zobaczyłem, że na jej twarzy maluje się lęk. – Spotkałeś go na schodach? – Skinąłem głową, a strach na jej twarzy jeszcze się nasilił. – To był on, Guillermo, to był on…

      Domyśliłem się, że mówi o człowieku, który odwiedził don Fermína przysłany przez jego syna Ernesta na początku wojny, owym podejrzanym, odpychającym typie, którego obawiała się przez tyle miesięcy spędzonych w ukryciu z dziadkiem. Wiedziałem tylko to, czyli tyle co nic.

      – Usłyszałam jego kroki na schodach. Kiedy zostaję sama, zawsze pilnuję, kto wchodzi i kto wychodzi, weszło mi to w zwyczaj. Bo ja wiedziałam, że on przyjdzie. Wiedziałam i mówiłam ci o tym, Guillermo, prawda?

      Zaprowadziłem ją do kuchni, posadziłem na krześle i zaparzyłem rumianku. Dla niej, ale przede wszystkim dla siebie, by móc się od niej odwrócić, przestać na nią patrzeć i spróbować rozstrzygnąć, czy mówi prawdę, czy mnie okłamuje.

      – Wiedziałam, dlatego po cichutku odsłoniłam wizjer, zobaczyłam, że puka do drzwi mieszkania dziadka, a potem wcisnął dzwonek, nim znów zastukał ręką. Uprzedził nas, że to będzie nasz znak rozponawczy. Czekał tam przez chwilę, a potem, widząc, że nikt nie otwiera, podszedł tutaj, zatrzymał się przed drzwiami, jakby się zastanawiał, czy zadzwonić, a ja stałam cały czas naprzeciw niego, nie wydając najmniejszego odgłosu, wstrzymując oddech… – W tym momencie oderwała ode