Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Almudena Grandes
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-808-9
Скачать книгу
za darmo jej syna, zapewniając mu jeszcze śniadanie i obiad, wcale nie oponowała. Ojciec zorientował się, że chłopak znów sypia w domu, kiedy ten już od dwóch miesięcy zrywał się przed świtem, by iść z Hermenem na skrzyżowanie, przy którym zatrzymywała się ciężarówka z kopalni. Nocą, po odrobieniu lekcji w bibliotece szkolnej, wracał do Robles samochodem przywożącym górników z wieczornej zmiany. W kuchni siadał samotnie do kolacji i jadł to, co María zdołała dla niego odłożyć. Póki jednak mieszkał w swoim domu, gdzie czuł się niczym niepożądany gość, starał się jak najmniej rzucać w oczy i nadal pomagał don Marcosowi co niedziela, jeśli tylko ksiądz tego chciał.

      Manolo z pewnością dobrze by sobie poradził w seminarium w Gijón. W Colegio Sierra Pambley od samego początku był wyróżniającym się uczniem, gdyż powołania, którego brakowało mu do stanu duchownego, miał aż nadto do nauki, zwłaszcza od kiedy zrozumiał, że wykształcenie to jedyna dostępna mu droga ucieczki z Robles, z domu rodziców, z pułapki własnego życia. Gdy tylko się dowiedział, że może się starać o jedno z trzech stypendiów umożliwiających zrobienie matury w Leónie, wziął się do nauki z żelazną determinacją i w rezultacie osiągnął najlepsze wyniki ze wszystkich, którzy stawili się na egzamin. Matka przyjęła to do wiadomości i oświadczyła, że w domu się nie przelewa i nikt nie będzie mu kupował zmian odzieży, więc musi poradzić sobie z tym, co ma, bo tej zimy zdechły dwie krowy. Za to nauczyciele byli z niego tak dumni, że kiedy członkowie Patronatu złożyli swoją doroczną wizytę w Villablino, wezwali Manola do gabinetu dyrektora, by go przedstawić komisji.

      Dwaj pozostali zdobywcy stypendiów włożyli swoje odświętne ubrania. Jego najlepsza koszula miała tyle dziur w kołnierzyku, że pożyczył od Hermena drugą, która wisiała na nim jak worek. Spodnie mogły jeszcze ujść, ale zestawu dopełniały bardzo stare, dziurawe po bokach buty, jedyne, jakie miał. Usiłował schować się za plecami kolegów, lecz dyrektor szkoły kazał mu wyjść naprzód i tym sposobem Manolo po raz pierwszy w życiu podał rękę dwóm ludziom, którzy mieli odegrać fundamentalną rolę w jego losach. Byli jedynymi młodymi członkami komisji, złożonej poza tym z nobliwych mężczyzn o siwych brodach i dostojnych gestach.

      – Gratulacje, Manolín – powiedział ten szczuplejszy, niemal całkiem łysy, choć miał zaledwie trzydzieści dwa lata.

      – Dziękuję, ale… Wolałbym, żeby mówiono do mnie Manolo, bo już nie jestem taki mały.

      Wtedy drugi, który miał jeszcze włosy nad wysokim czołem i nosił okrągłe okulary, parsknął śmiechem. Obaj byli bardzo sympatyczni i choć bez wątpienia dostrzegli jego rozpadające się buty, zrozumiał, że nie przywiązują wagi do wyglądu.

      We wrześniu 1922 roku Manuel Arroyo Benítez wyjechał z Robles de Laciana. Z początku pisywał do domu co dwa tygodnie, zawsze po dwa listy, jeden do matki, drugi do siostry Maríi, skierowany także do Hermenegilda i Leocadii. Rodzeństwo zawsze mu odpisywało. María, która miała z całej trójki najładniejszy charakter pisma, zapełniała półtorej strony najnowszymi wieściami, zostawiając trochę miejsca, żeby Leo w osobnym akapicie posłała mu mnóstwo całusów i uścisków, a Hermene, który ledwo pisał, nagryzmolił jakieś serdeczne zdanie i podpis. Pod spodem, malutkimi literkami, María dodawała, że matka go pozdrawia. Rodzicielka wysłała do niego zaledwie dwa listy w ciągu pierwszego roku, a w następnym żadnego, zaczął więc pisać do niej coraz rzadziej, aż w końcu całkiem tego zaprzestał, ograniczając się również do przesyłania pozdrowień przez rodzeństwo. Wreszcie w 1926 roku wyjechał z Leónu do Madrytu na studia prawnicze, nie odwiedzając po drodze swojej wsi. Stypendium, które pozwoliło mu na szybkie ukończenie studiów, a wcześniej zdanie matury, zostało przyznane przez rząd. Od pierwszego dnia pobytu w stolicy Manolem opiekowała się rodzina Azcáratów, związana ze szkołą w Villablino – to wuj Gumersindo namówił swojego przyjaciela Paca Fernándeza Blanco y Sierra-Pambley do jej założenia. W krótkim czasie jego życie zmieniło się tak diametralnie, że dom rodzinny, Robles, zakrystia w parafii stały się niewyraźnymi obrazami z zatartego w pamięci wspomnienia, przeszłością tak wątpliwą dla młodego prawnika pracującego w kancelarii i zarazem uczącego się w Szkole Dyplomatycznej, jak gdyby sam wszystko to sobie zmyślił. Tak było aż do pewnego dnia, kiedy don Marcos zadzwonił do domu Azcáratów. We wrześniu 1931 roku, kiedy już niemal pakował się, by wyjechać do Genewy, Manolo wrócił do Robles na pogrzeb ojca.

      Od lat przygotowywał się do zupełnie innej podróży. Pablo de Azcárate, ten bardziej łysy i szczuplejszy z dwóch młodych mężczyzn, których poznał w 1922 roku, kierował na odległość jego karierą, by wreszcie zaproponować mu pracę w Lidze Narodów. Żeby przyjąć tę ofertę, Manolo udoskonalił swój francuski, nauczył się niemieckiego i osiągnął pewną biegłość w angielskim. Resztę czasu, jaki pozostawał mu po pracy i nauce języków, poświęcał na studia prawa międzynarodowego. Jego plan był tak wymagający, tak wyczerpujący, że ledwo pozwolił mu cieszyć się Madrytem, zalecać się do dziewcząt, chodzić na zabawy czy do teatru, zawierać przyjaźnie spoza kręgu kolegów z uczelni. Kiedy czasem wybierał się z nimi wieczorem na ulice miasta, kac wydawał mu się dużo łatwiejszy do zniesienia niż pokusa, by znów się zabawić, z jaką budził się nazajutrz. Dlatego bardzo rzadko wychodził. Wspomnienia dzieciństwa skłaniały go do nauki skuteczniej niż jakakolwiek ambicja.

      W Madrycie Manuel Arroyo Benítez zmuszał się, by codziennie przypominać sobie, skąd pochodzi, a jednak gdy wysiadł z pociągu na stacji w Villablino, wszystko wydało mu się inne, kolory żywsze, powietrze świeższe, ludzie weselsi. Hermene stał się tymczasem przedwcześnie postarzałym młodym mężczyzną, dwudziestosiedmioletnim starcem.

      – Och, Manolín, patrzcie no go! – Nim się uściskali, brat złapał go za ramiona, a on poczuł siłę jego rąk, zobaczył wygarbowaną twarz, suchą skórę, pobrużdżoną głębokimi niczym cięcia nożem zmarszczkami. – Prawdziwy pan z ciebie, prawdziwy pan, matko jedyna…

      Padli sobie w objęcia i rozpłakali się jak dwójka dzieciaków, dokładnie na tym samym peronie, gdzie płakali i ściskali się na pożegnanie osiem lat wcześniej. Wzruszenia powtórzyły się na przystanku autobusu, tam spotkali się z Leo, która pracowała jako służąca u dyrektora szkoły, próbując zaoszczędzić niewielką sumę, jakiej brakowało jej na ślub z narzeczonym górnikiem. Nim zdążyli się uspokoić, napłynęła nowa fala łez i uścisków, bo María, już zamężna i w piątym miesiącu ciąży, czekała na nich na rogu, gdzie kierowca zatrzymał pojazd. Tam objęli się wszyscy, jak w czasach, gdy byli dziećmi, i jak dawniej poszli do domu, trzymając się za ręce, dziewczyny w środku, chłopcy po bokach, cała czwórka razem, tarasując ulicę.

      Nie liczył na dużo więcej i dużo więcej nie dostał. Młodsze siostry ucieszyły się na jego widok, ale bracia pozdrowili go chłodno, z oschłością, która zawsze cechowała ich stosunki, choć teraz pojawiło się coś, co zadziałało na korzyść Manolína. Jego wygląd, ubranie, kapelusz, który nosił ze swobodą kogoś, kto używa go na co dzień, stłumiły sekretną radość Juana i Toribia, których matka uznała właśnie za jedynych spadkobierców krów po ojcu; lecz nikomu chyba nie zaprawiły pogrzebu goryczą tak bardzo jak jej samej.

      Gertrudis Benítez do końca życia nie mogła pogodzić się z myślą, że przeklęci ateusze z Madrytu wygrali rozgrywkę. Patrzyła na syna i nie wierzyła własnym oczom, nigdy nie miała zrozumieć, dlaczego ci zamożni państwo zdecydowali się zainwestować swoje wysiłki i pieniądze w pokrzyżowanie jej planów, zaburzenie porządku, który z takim trudem narzuciła małemu światu własnego domu. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że Manolo ma jakąś zasługę w swojej transformacji, że był najbystrzejszym z jej dzieci, że Juan czy Toribio zapewne ponieśliby porażkę, gdyby nie była tak głupia i posłała ich do tej samej szkoły, którą ksiądz wybrał dla swojego służącego.