Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Almudena Grandes
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-808-9
Скачать книгу
pana.

      Manuel Arroyo Benítez zawsze miał wielkiego pecha i wielkie szczęście.

      Urodził się w Robles de Laciana, wiosce w prowincji León, którą Bóg najpierw pobłogosławił urodą, a potem porzucił nieodwołalnie na pastwę losu. O ile w ogóle w maleńkiej osadzie mogą być przedmieścia, dom Juana Arroyo i Gertrudis Benítez stał na przedmieściach Robles, a za nim rozciągały się majestatyczne góry obrębione festonami łagodnych wzgórz, których łąki prezentowały niemal nieskończoną gamę tonów zieleni. Tam właśnie przyszedł na świat Manolo, jako szóste dziecko z ósemki rodzeństwa, poprzedzony trzema braćmi i dwiema siostrami. Matka zajmowała się domem i ogrodem i chodziła wiecznie zmęczona. Ojciec był stale nieobecny. Krowy widywały go częściej niż jego własne dzieci. Póki Manolo nie skończył siedmiu lat, nikt nie poświęcał uwagi ciekawskiemu pętakowi o żywym umyśle, samotnemu mimo woli, bo we wsi nie było chłopców w jego wieku, tylko same dziewczynki. Z młodszymi dziećmi się nudził, a starsze zgadzały się na jego towarzystwo raczej rzadko. Nikt zresztą nie zabraniał mu żyć po swojemu.

      Potem, kiedy jego szczęście i pech sprawiły, że radził sobie dużo lepiej niż którykolwiek z jego braci, znacznie lepiej niż rodzice i dziadkowie, miał odkryć, że wykształcone kobiety, te które mówiły po francusku i grały na pianinie, nie wyróżniały żadnego ze swoich dzieci. Zinterpretował naturalność, z jaką zdawały się kochać je wszystkie w równej mierze, a zarazem każde inaczej, jako godny podziwu efekt wykształcenia, którego jego matka nie otrzymała. Nigdy go nie uderzyła, ale też nigdy nie przytuliła. Żywiła go, ubierała, opiekowała się nim, gdy chorował. Co rano i co wieczór nachylała ku niemu twarz, oczekując na zwyczajowy całus na dzień dobry i dobranoc, ale sama pocałowała go jedynie kilka razy w życiu. Nigdy nie brała go w objęcia, gdy wracał do domu, nie tuliła mocno w ramionach, nie tańczyła z nim w kuchni, tak jak z Juanem i Toribiem. Nigdy nie posadziła go sobie na kolanach, gdy łuskała fasolę, ani nie zrobiła mu laleczki z patyków i szmatek, nie kołysała, śpiewając, tak jak śpiewała dla Tuli i Asunción. On zawsze zaliczał się do tych gorszych dzieci, dlatego Hermena, Maríę i Leocadię uważał za rodzeństwo w większym stopniu niż ulubieńców matki. We czwórkę kochali się bardzo, czuwali nad sobą, chronili się wzajemnie i pomagali sobie, w czym tylko mogli. Pech i szczęście Manola wynagrodziły mu niedolę przynależenia do grupy mniej kochanych dzieci przywilejem bycia najmłodszym, najbardziej rozpieszczanym z tych niekochanych.

      Któregoś dnia, niedługo po pierwszej komunii, matka umyła go, uczesała, włożyła niedzielne ubranie i zaprowadziła do księdza.

      – Proszę ojca, dowiedziałam się, że syn Juany skończył czternaście lat, całkiem jak mój Hermenegildo, i oczywiście obaj pójdą do kopalni. Dlatego pomyślałam, że może Manolín mógłby zostać u księdza. To bystry chłopak, sam ojciec wie. Nie trzeba mu dwa razy powtarzać, a jeśli ksiądz go przyuczy, może służyć do mszy i w ogóle…

      Choć żadne z nich dwojga nie zapytało go o zdanie, don Marcos zorientował się, że chłopiec jest o krok od łez. Jego rozpacz nie miała nic wspólnego z tematem omawianym w zakrystii, lecz wynikała z nowiny, że jego ukochany brat, jego obrońca i protektor, pójdzie do pracy w kopalni w Villablino. Manolo miał tylko siedem lat, ale nie mógł nie zauważyć, że o dwa lata starszy od Hermena Juan jest od niego także wyższy i silniejszy, miał już ciało mężczyzny. Zgodnie z logiką i sprawiedliwością to on powinien pracować w kopalni, a Hermene zostać w Robles, ale matka nie kochała wszystkich dzieci tak samo i nigdy nie zaryzykowałaby rozłąki ze swoim ulubieńcem. Choć Manolo miał ochotę się rozpłakać z powodu losu, jaki czekał jego brata, na czas uświadomił sobie coś ważniejszego. Między Hermenem a nim był jeszcze Toribio, kolejny pupil matki, a zakrystia wydawała się dużo lepsza niż kopalnia. Dlatego zacisnął zęby i powstrzymał łzy.

      Gertrudis Benítez nigdy nie mówiła tak długo na temat swojego syna Manuela jak owego dnia, gdy umieściła go jako służącego u księdza. Nie przypominał sobie również, by kiedykolwiek wcześniej go chwaliła i być może dlatego, w obawie, że uderzy mu to do głowy, wychodząc na ulicę, wzięła syna pod ramię i potrząsnęła nim kilka razy, jak gdyby była na niego zła, choć przecież postawiła na swoim.

      – Żebyś się tu zachowywał! Bo jak się dowiem, że łobuzujesz… Lepiej uważaj.

      A potem znów traktowała go jak powietrze.

      Don Marcos, młody, energiczny ksiądz o pochodzeniu równie skromnym jak parafia, którą miał nieszczęście dostać, znał Manolína lepiej niż jego matka. Przez lata katechezy nauczył go nie tylko podstaw wiary, lecz także czytania i pisania. Nigdy nie miał tak bystrego podopiecznego, dlatego postanowił zadbać o wykształcenie chłopca w nadziei, że gdy wyśle go do seminarium, w nagrodę za dostarczenie błyskotliwego ucznia dostanie przydział do jakiekolwiek innego miejsca, bo każde było lepsze niż prześliczna dziura o nazwie Robles de Laciana.

      – Ale ja nie mam powołania, proszę księdza. Bóg mnie nie wzywa.

      – Jeszcze cię wezwie. Bądź cierpliwy.

      Przez niemal trzy lata, poza pracą, dachem nad głową i wyżywieniem, don Marcos zapewniał mu także lekcje gramatyki, historii, arytmetyki, geografii, łaciny, a nawet greki. Wdrożył go do studiów nad ewangeliami i podstawami filozofii i teologii, zapoznał z zawiłościami katolickiej liturgii. Manolín wszystko to przyswoił sobie doskonale, ale nawet przed algebrą nie wzbraniał się tak mocno jak przed powołaniem.

      – Pan mnie nie wzywa, proszę księdza, zupełnie nie wzywa.

      – A jak ma cię wezwać, skoro nie chcesz go usłyszeć?

      – Ja go nie słucham? Ale On do mnie nie mówi, ojcze, a jeśli nie mówi, to pewnie dlatego, że nie chce, tak? – Chłopiec bezradnie załamywał ręce. – Przecież ja nie mogę wiedzieć lepiej niż sam Pan Bóg.

      Proboszcz z Robles walczył zawzięcie wbrew oczywistym oznakom i wciąż nie tracił nadziei, że wyśle Manolita, z powołaniem czy też bez, do seminarium w Gijón, bo podopieczny przypominał mu bardzo jego samego. On także był inteligentnym, biednym, zdanym na siebie chłopakiem, który mógł wybrać jedynie pomiędzy sutanną a nędzą. Nigdy nie żałował swojej decyzji. Tylko że don Marcos pochodził ze wsi w Zamorze, gdzie nie urodził się nikt podobny do Francisca Fernándeza Blanco y Sierra-Pambley.

      – Co z tobą dzisiaj, że niczego nie robisz jak należy?

      Tego dnia na porannej mszy Manolín, który nigdy się nie mylił, pomylił się trzy razy. Nie podał na czas ampułek, nie zadzwonił podczas podniesienia i zamarł na środku nawy z koszyczkiem na ofiarę w dłoni, jak gdyby zapomniał, w jakim kierunku szedł i po co.

      – Ależ, chłopcze… – Gdy proboszcz stwierdził, że ministrant nie jest również w stanie pomóc mu się rozebrać z komży, machnął stułą w jego kierunku i Manolín wreszcie otrząsnął się z zamyślenia.

      – No bo… – Starannie złożył szatę, podszedł do komody, otworzył szufladę i stojąc tyłem do swojego opiekuna, mówił dalej: – Będzie ksiądz na mnie zły. Bo ja… Mój brat Hermene powiedział mi, że w Villablino jest szkoła dla ubogich dzieci z okolicznych wsi, a ponieważ Pan Bóg mnie nie wzywa… – Obrócił się bardzo powoli, oparł o komodę i natknął się na twarde spojrzenie proboszcza. – Sam nie mogę tam pójść. Gdyby ksiądz zechciał się za mną wstawić…

      Don Marcos nic mu nie odpowiedział, nie odezwał się do niego choćby słowem przez cały dzień, ale tej nocy sumienie nie pozwoliło mu zasnąć.

      – A twoi rodzice? – zapytał chłopca nazajutrz przy śniadaniu. – Mają tu chyba coś do powiedzenia, prawda? To oni powinni zdecydować, czy wolą seminarium czy…

      Manolo