Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Almudena Grandes
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-808-9
Скачать книгу
predyspozycje czynią ją jeszcze bardziej ponętną. Kiedy osiedliła się w moim mieszkaniu, nie była dziewicą, ale tego mogłem się domyślić bez większego trudu, nim jeszcze się o tym przekonałem. Cała reszta pozostawała dla mnie nieodgadnioną tajemnicą.

      – Podobało mi się, ale to nie znaczy, że się nie gniewam.

      Skończyła poprawiać sobie włosy przed lustrem, obróciła się, spojrzała na mnie i to wystarczyło, by wywołać – jak gdyby to był pierwszy raz – gwałtowną erupcję hormonów, enzymów i fluidów, która ani na jotę nie przypominała tego, o czym pisano w podręczniku do fizjologii.

      – Dostanę karę?

      Sypiałem z kobietami ładniejszymi od Amparo. Pieściłem dłuższe niż jej nogi, szczuplejsze kibicie, okrąglejsze piersi, śliczne twarze o większych oczach i pełniejszych wargach. Niektóre z tych kobiet interesowały się mną ze względu na dziadka, w nadziei, że tym sposobem zdobędą rolę w rewii lub choćby jakiś kuplet. Inne chciały tylko zabawić się z „maskotką” Teatru Eslava. Wszystkie były bardziej ode mnie doświadczone. Wszystkie umiały używać własnego ciała, mojego zresztą też, lepiej niż Amparo. A jednak z żadną inną nie przeżyłem tego co z nią.

      – Oczywiście. – Pchnąłem ją delikatnie w kierunku drzwi. – Chodźmy już.

      Nim wyszliśmy, zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała w usta, jak gdyby łączyła nas wielka miłość. Ja jednak, pośród wielu wątpliwości, jedno wiedziałem na pewno: nie kocham tej kobiety. Nie kochałem jej, bo źródłem tego, co się ze mną działo, nie była ona, lecz ja sam.

      – I tak masz karę.

      Amparo obudziła tę część mojej natury, z której istnienia nie zdawałem sobie sprawy. Stała się moim lustrzanym odbiciem, matrycą, do której pasowałem jak ulał, idealnym dopełnieniem.

      – A jaka będzie ta kara?

      Nie miałem pojęcia, czy gdzieś na świecie istnieje druga taka kobieta, o podobnych skłonnościach, podobnym wyczuciu, ale wiedziałem, że Amparo nie jest niezastąpiona, że inna, obdarzona innymi zdolnościami i innym wyczuciem, mogłaby wzbudzić we mnie te same reakcje, których źródłem nadal byłbym ja sam, a nie ona.

      – Jeszcze nie wiem, zastanowię się.

      To oznaczało, że choć Amparo niesamowicie mocno, intensywnie i nieodparcie mnie pociągała, to jednak moje do niej uczucia nie miały wiele wspólnego z miłością, nawet jeżeli niekiedy dopuszczałem do siebie próżną myśl, że ona naprawdę się we mnie kocha.

      – Oj, już się boję!

      A poza tym była wojna, do diaska!

      – I słusznie, bo zachowałaś się beznadziejnie.

      Gdy już nie wiedziałem, co myśleć, tego właśnie się czepiałem: jest wojna, każde z nas może zginąć choćby nazajutrz, jedna bomba w okamgnieniu rozwiąże wszystkie nasze problemy.

      – Ça va?

      Bethune zatrzymał nas na korytarzu, spojrzał na Amparo i uśmiechnął się do mnie. Byłem pewien, że domyślił się wszystkiego, i zacząłem się obawiać, że popadnę u niego w niełaskę. Trzy dni później, kiedy zaprosił mnie, bym dotrzymał mu towarzystwa w Majadahondzie, zrozumiałem, że stało się wręcz przeciwnie.

      Gdy już rozsiadłem się w ciężarówce, zauważyłem, że Kanadyjczycy są ubrani w uniformy. Ich mundury bojowników stanowiły publiczną manifestację sympatii dla sprawy Republiki. Spod grubych swetrów i pasterskich kożuszków, które chroniły przed chłodem, wyglądał niebieski nankin, odbijający wyraźnie od zwykłego ubrania jedynego obecnego w pojeździe prawdziwego hiszpańskiego republikanina. Szczegół ten wcale mnie nie zakłopotał, a wręcz pokrzepił, kiedy słuchałem ich narzekań na cholerne zimno panujące w ojczyźnie pomarańczy. Zbliżał się świt, a w półmroku, który zostawił za sobą przymrozek, ulice miasta tworzyły dobrze mi znaną wyludnioną scenerię. Zaraz po przekroczeniu granicy Moncloa pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetliły zniszczoną szosę prowadzącą do La Coruñi. Miły pejzaż, usiany domkami letniskowymi z ogródkami i miejscami biwakowymi, został teraz zredukowany do dymiących kopczyków popiołu, ciągnących się dokąd sięgał wzrok.

      Poboczami szosy posuwały się powoli dwa szeregi uchodźców. Szli, dźwigając wszystko, co zdołali wynieść ze swoich domów, ubrani w wiele warstw odzieży, narzuconych jedna na drugą, sukienki na sukienkach, marynarki na marynarkach, cała reszta w koszach, walizkach, tobołkach, złożone wpół materace na plecach mężczyzn, małe dzieci uczepione spódnic kobiet, które niosły w ramionach niemowlęta. Sądziłem, że już jestem oswojony z takimi obrazami, bo bijące od nich smutek i znużenie panoszyły się też w bramach i podwórzach, na ławkach i chodnikach Madrytu, jednak w miarę jak ciężarówka przejeżdżała obok maszerujących, przypominałem sobie listopadowe bombardowania i myślałem, że z lotu ptaka ta niekończąca się procesja musi przypominać pochód mrówek, które z trudem przenoszą okruszki chleba zagubione w trawie podczas podwieczorku na łonie natury. Nawet kiedy już dotarliśmy do szpitala polowego w Aravace, nie mogłem otrząsnąć się z tego wrażenia.

      Być może gdybym towarzyszył zespołowi Bethune’a wieczorem, gdy pochód uchodźców ustawał, dokonałbym innego wyboru, jednak na widok setek umierających, złożonych wokół tylnego dziedzińca niczym krwawy feston, postawiłem sobie za zadanie uratować choćby jedną z tych mrówek, jakiegoś żołnierza z jednej z tych rodzin, które teraz napływały do Madrytu, z tym, co zdołały udźwignąć. Trochę czasu mi zajęło, nim go znalazłem.

      Leżał na skraju dziedzińca, umierający pośród umierających, rzęził chrapliwie w obliczu zbliżającego się końca. Ukląkłem obok, wziąłem próbkę krwi i spojrzałem na niego. Był młodszy ode mnie, a ja przecież też byłem młody; miał chłopięcą ogorzałą twarz, brązowe włosy przetykane kosmykami złotymi od słońca. W dziurkę od drugiego guzika, niczym odznakę, wpiął sobie gałązkę oliwną. Dlatego go wybrałem. Przez chwilę bałem się, że popełniłem błąd, bo pierwsza butelka, którą mu przetoczyłem, niemal nie wywarła na nim efektu. Druga też już się kończyła, gdy nagle otworzył jednocześnie oczy i usta. Tęczówki miał kasztanowe ze złocistymi refleksami, podobnie jak włosy, ale moją uwagę przyciągnęły przede wszystkim zęby, równe, bielutkie, ze złamaną na skos jedynką, co przywodziło na myśl ostrze noża. Tyle zdążyłem dostrzec, nim na mnie spojrzał. Potem pozwoliłem, by ogarnęło mnie nieznane mi wcześniej słodkie uczucie, euforia tak intensywna, że mógłbym ją przeżuwać, gwałtowna niczym upojenie, choć bez alkoholu. Opowiadano mi, że Bethune wybuchał śmiechem, ilekroć udało mu się wskrzesić jakiegoś żołnierza, ale nie pamiętałem o tym w tamtej chwili, kiedy rechotałem, jakbym nagle zwariował.

      – Co mi się stało? – Miał bardzo wyraźny akcent z Andaluzji, a może z La Manchy. – Z czego się śmiejesz?

      Pokręciłem głową. Nie potrafiłem dać mu odpowiedzi, bo sam jej nie znałem. Zerknął na boki, pojął, że jest jednym spośród dziesiątek konających wokół. Atak kaszlu uniemożliwił mu przyłączenie się do mojej wesołości. W tym momencie kilka razy z rzędu usłyszałem cichy metaliczny szczęk. Zrozumiałem, że któryś z Kanadyjczyków robi nam zdjęcia.

      – Maintenant, tu es Dieu aussi.

      Tymi słowy Norman Bethune zatwierdził moją boską naturę, jednak podniosły nastrój okazał się ulotny, a po powrocie do Madrytu miałem wrażenie, że od całych dziesięcioleci zajmuję się przetaczeniem krwi umierającym żołnierzom. Wskrzesiliśmy szesnastu, z czego pięciu uratowałem ja, lecz – jak już kiedyś zdarzyło mi się to z pewną dziewczyną o obnażonych piersiach i z ogonem z pawich piór – żaden kolejny nie wywarł na