Czarodzieje. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-453-3
Скачать книгу
tego nie przypominało. Okazało się tak nużące, jak tylko może być nużące opanowywanie silnych i tajemniczych nadnaturalnych mocy. Podobnie jak orzeczenie musi się zawsze zgadzać z podmiotem, tak nawet najprostsze zaklęcie należało modyfikować i modelować w taki sposób, by zgadzało się z porą dnia, fazą księżyca, zamiarem i celem, dokładnymi okolicznościami jego rzucania i setką innych czynników, które zestawiono w tabelach w grubych tomach dodatków, pełnych ponadto wykresów i diagramów wydrukowanych drobnym maczkiem na wielkich pożółkłych stronicach. Połowę każdej strony zajmowały przypisy wyszczególniające wszelkie wyjątki i nieregularności i specjalne przypadki, które również należało zapamiętać. Magia okazała się bardziej podatna na nieścisłości, niż Quentin przypuszczał.

      Tkwiło w niej coś jeszcze, coś, co wykraczało poza praktykę i kucie na pamięć, coś więcej niż kropka nad „i” i kreska w „t”, coś, co nigdy nie pojawiało się w wykładach Marcha. Quentin tylko to wyczuwał, nie potrafił ubrać tego w słowa, był jednak pewien, że trzeba czegoś jeszcze, jeśli zaklęcie ma mieć jakiś cel w otaczającym świecie. Ilekroć próbował to przemyśleć, gubił się w abstrakcjach. To coś przypominało nieco siłę woli, pewien rodzaj koncentracji, jasną wizję, może odrobinę artystycznej weny. Jeśli zaklęcie miało zadziałać, musiałeś tego chcieć na jakimś całkiem prymitywnym poziomie.

      Nie potrafił tego wyrazić słowami, jednak wiedział, kiedy to coś zachodzi. Czuł, kiedy jego słowa i gesty zazębiają się z magicznym podłożem wszechświata. Czuł to fizycznie. Rozgrzewały mu się czubki palców i miał wrażenie, że zostawiają w powietrzu ślady. Pojawiał się lekki opór, jakby powietrze wokół niego zrobiło się lepkie i napierało na jego dłonie, a nawet na usta i język. Miał wrażenie, że umysł mu się gotuje, jak po kofeinie czy kokainie. Znajdował się w sercu wielkiego przepełnionego mocą systemu, był jego sercem. Wiedział, kiedy to się dzieje. I to mu się podobało.

      Kiedy przyjaciele Eliota wrócili z wakacji, zaczął jadać posiłki z nimi. Stanowili bardzo widoczną grupę, wiecznie zajętą poważnymi dyskusjami we własnym gronie, podatną na ataki hałaśliwego publicznego śmiechu, wyraźnie darzącą się sympatią i niezainteresowaną resztą populacji Brakebills. Byli w jakiś sposób odmienni, choć trudno powiedzieć, na czym dokładnie polegała ta odmienność. Nie wyglądali lepiej niż inni, nie sprawiali też wrażenia bystrzejszych. Po prostu wiedzieli, kim są, i nie rozglądali się bez przerwy za kimś, kto pomógłby im to ustalić.

      Quentina zabolało, że Eliot tak go porzucił, kiedy przestał mu być potrzebny, miał jednak na pociechę dziewiętnastu pierwszorocznych, o których mógł myśleć. Choć trzeba stwierdzić, że nie stanowili szczególnie towarzyskiej grupy. Poważni i milczący, ciągle przypatrywali się innym badawczo, jakby usiłowali ustalić – na wszelki wypadek, gdyby przyszło co do czego – kto zetrze się z kim w śmiertelnym intelektualnym starciu. Nie mieli tendencji do gromadzenia się – okazywali uprzejmość, lecz rzadko kiedy serdeczność. Przywykli do rywalizacji i do wygrywania. Innymi słowy, kropka w kropkę przypominali Quentina, a Quentin nie przywykł do towarzystwa ludzi takich jak on.

      Jedyną studentką, na której punkcie i on, i wszyscy inni pierwszoroczni z miejsca dostali obsesji, była mała Alice od szklanego stworzonka, ale szybko stało się oczywiste, że choć wyprzedza o wiele długości resztę roku, jest tak niewiarygodnie nieśmiała, że w zasadzie nie ma sensu z nią rozmawiać. Kiedy ktoś dosiadł się do niej w jadalni, odpowiadała na pytania szeptem, monosylabami i wbijała wzrok w obrus, jakby przytłaczał ją jakiś niezmierzony wewnętrzny wstyd. Okazała się wręcz żałośnie niezdolna do utrzymania kontaktu wzrokowego i zwykle chowała twarz za włosami. Jednym słowem, widać było wyraźnie, jakie to dla niej straszne być obiektem zainteresowania.

      Quentin się zastanawiał, kim są ludzie, którzy poczęli osobę z tak wielkim talentem i tak przerażoną innymi ludźmi. Chciał z nią rywalizować, tymczasem dominowało w nim uczucie niemal opiekuńczości. Jeden jedyny raz widział Alice naprawdę szczęśliwą. Stała sama koło fontanny, na chwilę zapomniała o skrępowaniu i puszczała kaczki po wodzie w taki sposób, że kamyk przelatywał między nogami kamiennej nimfy.

      Życie w Brakebills charakteryzował przytłumiony, oficjalny, niemal teatralny ton. W porach posiłków oficjalność urastała wręcz do poziomu fetysza. Kolacje serwowano punktualnie o szóstej trzydzieści. Spóźnialskim odmawiano krzeseł i musieli jeść na stojąco. Nauczyciele i studenci siedzieli razem przy jednym, ciągnącym się niemal bez końca stole nakrytym obrusem o wręcz mitycznej bieli i zastawionym ciężkimi srebrami nie od kompletu. Światło zapewniały bataliony paskudnych kandelabrów. Karmiono ich, wbrew tradycjom szkół prywatnych, doskonale, choć nieco staroświecko. Po francusku. Jadłospis ucieszyłby pewnie weteranów z połowy wieku, obejmował takie dania, jak boeuf en daube czy lobster thermidor. Pierwszoroczni mieli wątpliwy przywilej obsługiwania wszystkich innych studentów pod surowym nadzorem Chambersa. Jadali kolację samotnie, kiedy wszyscy inni skończyli. Trzecio- i czwartoroczni mogli pić do kolacji kieliszek wina. Piątoroczni (czyli „końcówki”, jak ich nazywano) dostawali dwa kieliszki. Dziwne, ale czwartorocznych było tylko dziesięcioro, co stanowiło połowę normalnej liczby studentów, i nikt nie chciał wyjaśnić dlaczego. Pytanie na ten temat automatycznie kończyło każdą rozmowę.

      Do tego wszystkiego Quentin przywykał tak szybko jak żeglarz wyrzucony na dziki kontynent, który nie ma innego wyjścia, jak nauczyć się błyskawicznie lokalnego języka, jeśli nie chce zostać pożarty przez tubylców. Pierwsze dwa miesiące w Brakebills minęły mu błyskawicznie. Już wkrótce na Morzu pojawiły się czerwone i złote liście, jakby zgarnięte tam przez niewidzialne miotły – może naprawdę? – a na bokach majestatycznie sunących po Labiryncie wyciętych z krzaków zwierząt widniały zacieki różnych kolorów.

      Codziennie po zajęciach Quentin poświęcał pół godziny na zwiedzanie kampusu. Pewnego wietrznego poranka natknął się na maleńką winnicę, w zasadzie wielkości znaczka pocztowego, podzieloną starannie liniami prostymi i obsadzoną rzędami winorośli rozpostartej w dziwacznych, przypominających kandelabry kształtach na zardzewiałych drutach. Winogrona zostały już zebrane, a te, które pozostały na gałęziach, skurczyły się do rozmiarów małych, pachnących intensywnie rodzynek.

      Dalej, jakieś czterysta metrów od skraju lasu, na końcu wąskiej ścieżki odkrył niewielkie poletko starannie podzielone na kwadraty. Niektóre obsiane były trawą, inne wysypane kamykami, jeszcze inne piaskiem, niektóre tworzyły kwadratowe stawy, a dwa zrobiono z poczerniałego srebrzystego metalu pokrytego kunsztownymi inskrypcjami.

      Granicy kampusu nie wyznaczał żaden płotek ani murek, a nawet jeśli, to Quentin nigdy na niego nie natrafił. Po jednej stronie stanowiła ją rzeka, a po pozostałych las. Nauczyciele spędzali nieproporcjonalnie wiele czasu na konserwacji zaklęć, dzięki którym szkoła pozostawała niewidzialna i nie mogli do niej przeniknąć ludzie z zewnątrz. Ciągle obchodzili granice i przyglądali się rzeczom, których Quentin nie widział, a czasami wywoływali się nawzajem z zajęć, żeby się skonsultować w tej sprawie.

      Śnieg

      W pewne popołudnie pod koniec października profesor March kazał Quentinowi zostać po praktycznych zastosowaniach. Na pezetach, jak je wszyscy nazywali, studenci zajmowali się faktycznym rzucaniem zaklęć. Na tym etapie mogli używać tylko najbardziej podstawowej magii, i to pod dusząco ścisłym nadzorem, no ale zawsze. Taka mała praktyczna nagroda za wszystkie oceany teorii, po których musieli nawigować.

      Tych konkretnych zajęć Quentin nie zaliczał do najbardziej udanych. Pezety odbywały się w sali, która przypominała laboratorium chemiczne: niezniszczalne szare kamienne stoły, blaty w niewiarygodnie stare plamy, głębokie przepastne zlewy. Powietrze było tak naładowane zaklęciami ochronnymi, rzucanymi przez pokolenia profesorów, by ochronić