Czarodzieje. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-453-3
Скачать книгу
kartek. Wyglądały jak układ przymierza między dwoma osiemnastowiecznymi państwami.

      – Penny podpisał już wczoraj – powiedział. – Przeszedł przez egzaminy jak burza. A ty co powiesz?

      Czyli to już, oferta końcowa. Fogg położył przed nim papiery i wyciągnął pióro. Quentin je wziął. To było luksusowe wieczne pióro, grube jak cygaro. Zawiesił dłoń nad papierem. Przecież to śmieszne. Czy naprawdę zamierza wyrzec się wszystkiego? Wszystkiego i wszystkich? Jamesa i Julii, college’u, do którego mógł pójść, kariery, którą mógł zbudować, wszystkiego, do czego się szykował? Dla czegoś takiego? Dla tej dziwacznej farsy, dziecinnego marzenia, przebieranki?

      Wyjrzał przez okno. Fogg obserwował go beznamiętnie, czekał, aż się skusi. Jeśli mu zależało, nie dał po sobie nic poznać. Mały ptak z metalu uciekł z szuflady i teraz pracowicie walił łebkiem w boazerię.

      I wtedy nagle Quentinowi spadł z serca wielki kamień. Miał wrażenie, że tkwił tam przez całe jego życie, niewidzialny albatros, granitowe koło młyńskie przygniatające go do ziemi. Niespodziewanie spadł i zniknął. Quentin poczuł się tak, jakby wreszcie mógł oddychać, jakby zaraz miał ulecieć pod sufit, taki zrobił się lekki. Chcą go wykształcić na czarodzieja. Wystarczy, że podpisze. Jezu, nad czym on się zastanawia? Oczywiście, że podpisze. Przecież tego zawsze chciał, to był ten przełom, w który zwątpił tyle lat temu. Leżał tu, pod jego nosem. Wreszcie się znalazł po drugiej stronie, wszedł przez lustro do nory białego królika. Podpisze te papiery i zostanie pierdolonym czarodziejem. Bo co innego miałby zrobić ze swoim życiem?

      – Dobra – powiedział równym głosem. – W porządku. Pod jednym warunkiem: chcę zacząć od razu. Chcę zostać w tym pokoju. Nie chcę wracać do domu.

      Nie kazali mu wracać do domu. Dostał natomiast swoje rzeczy dostarczone na miejsce w marynarskich workach i walizkach na kółkach. Zapakowali je rodzice, którzy tak jak obiecywał Fogg, jakimś cudem pogodzili się z faktem, że ich jedyne dziecko nagle, w środku semestru, przenosi się do tajemniczej placówki edukacyjnej, o której nigdy nawet nie słyszeli, o zwiedzaniu jej nie wspominając. Quentin niespiesznie rozpakował ubrania i książki, ułożył je w szafkach i na półkach w swoim kopulastym pokoiku. Stanowiły część jego dawnego ja, jego dawnego życia, tego, które zrzucał z siebie jak wylinkę. Brakowało w nich jedynie książki, a właściwie notesu, który dała mu ratowniczka. Nigdzie nie mógł go znaleźć. Zostawił go w sali egzaminacyjnej, założywszy, że tam wróci, ale kiedy faktycznie wrócił, okazało się, że notes zniknął. Dziekan Fogg i kamerdyner przysięgali, że nic nie wiedzą na ten temat.

      Siedząc samotnie w swoim pokoju i układając na łóżku ubrania, Quentin rozmyślał o Jamesie i Julii. Bóg jeden wie, co sobie myślą. Tęsknią za nim? Czy teraz, kiedy zniknął, Julia wreszcie zrozumie, że związała się z niewłaściwym facetem? Zapewne powinien się z nimi jakoś skontaktować. Choć co tak naprawdę miałby im powiedzieć? Ciekawe, co by się stało, gdyby James wziął od ratowniczki swoją kopertę. Może też by przystąpił do egzaminów? Może takie było założenie?

      Pozwolił sobie na lekkie rozluźnienie. Niewielkie. Przestał przez cały czas spodziewać się ciosu z nieba i po raz pierwszy w życiu serio zaczął podejrzewać, że być może nigdy na niego nie spadnie.

      Nie mając nic innego do roboty, włóczył się po wielkim domu, przez nikogo nie pilnowany. Kiedy natykał się na dziekana i nauczycieli, zachowywali się miło, ale wyraźnie zajęci byli własną robotą i własnymi problemami. Zupełnie jakby zamieszkał poza sezonem w luksusowym kurorcie, w wielkim hotelu pozbawionym gości, nic tylko puste pokoje i puste ogrody, i puste, pełne echa korytarze. Jadał posiłki sam w swoim pokoju, snuł się po bibliotece – oczywiście mieli dzieła zebrane Christophera Plovera – i powoli po kolei rozpatrywał wszystkie zadania, projekty i testy, których nigdy nie będzie musiał skończyć. Raz udało mu się znaleźć drogę na wieżę zegarową i spędził całe popołudnie – póki przez ogromną tarczę zegara nie wpadły jaskrawe promienie zachodzącego słońca – na wpatrywaniu się w rozkołysane zardzewiałe wahadło, które wprawiało w ruch ogromne koła i dźwignie podążające leniwie za swą mechaniczną logiką.

      Czasami znienacka wybuchał śmiechem, całkiem bez powodu. Eksperymentował ostrożnie z myślą, że jest szczęśliwy, niepewnie zanurzając stopy w tych upajająco musujących wodach. W tym akurat nie miał wielkiej praktyki. Był albo największym geniuszem, albo największym idiotą wszech czasów, ale przynajmniej przepełniała go ciekawość, co się z nim stanie. Po raz pierwszy nie miał pojęcia, jak długo śledzić będzie z zainteresowaniem akcję. Na Brooklynie rzeczywistość sprawiała wrażenie pustej i pozbawionej znaczenia – do materii, z jakiej została utkana, znaczenie po prostu nie chciało przylegać. W Brakebills odwrotnie, tu wszystko się liczyło. Znaczenie – czy o to chodzi w magii? – gdzieś tu się skrywało. Całe Brakebills było nim przesiąknięte. Dotąd balansował na skraju poważnej depresji, a nawet gorzej, niemal się nauczył, jak na serio się znielubić. Omal nie wyrządził sobie takiej wewnętrznej szkody, z jakiej nie sposób się uleczyć. Teraz natomiast czuł się jak Pinokio, drewniany chłopiec, który zmienił się w prawdziwego. Czy może na odwrót? Zmienił się z prawdziwego chłopaka w coś zupełnie innego? W każdym razie była to zmiana na lepsze. Wprawdzie to nie Fillory, ale tyle mu wystarczy.

      Od czasu do czasu widywał z daleka Eliota, spieszącego przez pusty trawnik albo rozwalonego na parapecie okna i kartkującego w roztargnieniu książkę lub wyglądającego na zewnątrz. Otaczała go aura cudownie melancholijnego wyrafinowania, jakby powinien przebywać zupełnie gdzie indziej, gdzieś, gdzie jest nieskończenie bardziej interesująco niż w Brakebills, i jedynie jakieś groteskowe boskie przeoczenie skazało go na pobyt tutaj. Przeoczenie, które znosił tak pogodnie, jak tylko potrafił.

      Pewnego dnia, idąc skrajem wielkiego trawnika, Quentin napotkał Eliota opartego o dąb, palącego papierosa i czytającego książkę w miękkiej okładce. Znajdowali się w mniej więcej tym samym miejscu, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Z uwagi na niezwykłą budowę szczęki papieros sterczał z ust Eliota pod dziwacznym kątem.

      – Poczęstujesz się? – spytał uprzejmie Eliot. Przestał czytać i wyciągnął do Quentina niebiesko-białą paczkę meritów ultra light. Nie rozmawiali ze sobą od pierwszego dnia Quentina w Brakebills.

      – To kontrabanda – ciągnął, nie okazując rozczarowania, kiedy Quentin nie wziął papierosa. – Chambers mi je kupuje. Raz go przyłapałem w piwnicy na wino, jak spijał bardzo dobry syrah z prywatnych zapasów dziekana. Jeleni Skok, rocznik dziewięćdziesiąt sześć. Doszliśmy do porozumienia. To w sumie miły facet, nie powinienem go szantażować. Całkiem niezły malarz amator, choć w przygnębiająco niemodnym realistycznym stylu. Raz pozwoliłem mu się namalować, wyobraź sobie, w draperii. W ręku trzymałem frisbee. Chyba miałem być Hiacyntem. Chambers jest w głębi duszy pompiste. Mam wrażenie, że nie wierzy w takie rzeczy jak impresjonizm.

      Quentin nigdy w życiu nie spotkał nikogo tak niewiarygodnie i nieugięcie afektowanego. Trudno było wyczuć, jak należy odpowiadać. Zebrał do kupy całą wiedzę o życiu, jaką udało mu się zgromadzić w Brooklynie.

      – Merity są dla cip – poinformował Eliota.

      Ten zmierzył go wzrokiem.

      – Prawda. Ale to jedyne papierosy, jakie jestem w stanie znieść. Paskudny nałóg. No już, zapal ze mną.

      Quentin przyjął papierosa. Wkraczał teraz na nieznany grunt. Oczywiście trzymał już kiedyś w ręku papierosa – w końcu to pospolity rekwizyt w magicznych sztuczkach – lecz nigdy nie włożył żadnego do ust. Teraz zniknął go – klasyczny trick – po czym pstryknął palcami, żeby przywołać z powrotem.

      – Powiedziałem