. . Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор:
Издательство:
Серия:
Жанр произведения:
Год издания:
isbn:
Скачать книгу
plecy. Nie oparła się o niego ani w żaden inny sposób nie okazała wdzięczności za ten fizyczny kontakt, nie dostała jednak ataku drgawek, czego się w duchu obawiał. – Chodź, wracajmy, nim Fogg naprawdę się wkurzy. Jutro mamy egzamin. Musisz odpocząć, żeby się dobrze bawić.

      Przystąpili do egzaminu następnego dnia rano, w poniedziałek trzeciego tygodnia grudnia. Dwie godziny egzaminu pisemnego i dwie godziny praktyki. Niewiele było w tym prawdziwych czarów. Głównie polegało to na siedzeniu w pustej klasie i recytowaniu zaklęć w środkowoangielskim, i identyfikowaniu różnych form magii przed trzema egzaminatorami, dwoma z Brakebills i jednym (właściwie jedną) z zewnątrz (miała akcent niemiecki czy może szwajcarski), którzy się przyglądali, jak Quentin próbuje kreślić w powietrzu idealne kółka różnych rozmiarów, w różnych kierunkach, różnymi palcami, gdy tymczasem z nieba przez cały czas padał bezdźwięcznie drobny śnieg. Stanowił niemal przykry kontrast.

      Wyniki wsunięto pod drzwi pokojów następnego dnia wcześnie rano. Wypisane były na kawałku grubego kremowego papieru i wyglądały jak zaproszenie na ślub. Quentin zdał. Alice również. A Penny oblał.

      Zaginiony chłopiec

      W dwa ostatnie tygodnie grudnia w Brakebills wypadały ferie. Początkowo Quentin nie rozumiał, dlaczego tak go przeraża perspektywa powrotu do domu, aż wreszcie uświadomił sobie, że wcale nie domem się martwi. Martwił się, że jeśli opuści Brakebills, nie pozwolą mu tu wrócić. Nigdy nie odszuka drogi powrotnej – zamkną sekretne przejście w ogrodzie i już na zawsze pozostanie uwięziony w prawdziwym świecie.

      W końcu jednak pojechał do domu na pięć dni. I kiedy szedł po schodach wejściowych i ogarnęły go znajome zapachy, zabójcza mieszanka złożona z woni kuchennych, farby, wełny orientalnych dywanów i kurzu, kiedy zobaczył zirytowany uśmiech matki i krzepiący, dobry nastrój ojca, w tej chwili stał się na powrót ich synem i poczuł się związany emocjonalnie z tym małym chłopcem, którym był kiedyś i którym na zawsze pozostanie w jakimś zapadłym kącie duszy. Poddał się staremu złudzeniu, że mylił się, odchodząc stąd, że to jest życie, jakie powinien prowadzić.

      Jednak ten czar nie utrzymał się długo. Nie mógł tu zostać. Coś w domu rodziców sprawiało, że nie mógł tam wytrzymać. Jakże, mając kopulasty pokój w wieży, mógł wrócić do obskurnej starej sypialni w Brooklynie z łuszczącą się białą farbą i stalowymi kratami w oknie, i widokiem na brudny skrawek ziemi otoczony murami domów? Nie miał nic do powiedzenia swoim życzliwym i wykazującym uprzejmą ciekawość rodzicom. Uznawał za równie nieznośną ich uwagę i ich odrzucenie. Jego życie zrobiło się skomplikowane i interesujące, i magiczne, gdy tymczasem ich było zwyczajne, domowe. Nie rozumieli, że ten świat, który znają, nie jest tym, który ma znaczenie. I nigdy tego nie zrozumieją.

      Przyjechał do domu w czwartek. W piątek wysłał SMS-a do Jamesa i w sobotę rano spotkał się z nim i Julią na opuszczonej przystani nad kanałem Gowanus. Trudno powiedzieć, dlaczego lubili to miejsce, chyba dlatego, że leżało w mniej więcej tej samej odległości od ich domów i nikt tam nie przychodził – znajdowało się na końcu ślepej ulicy, która celowała w kanał, a żeby się tam dostać, należało sforsować zardzewiałe ogrodzenie. Panował tu milczący bezruch miejsca położonego nad wodą, niezależnie od tego jak bardzo stojącą i zatrutą. Mogli usiąść na czymś w rodzaju betonowej barykady i rzucać garście żwiru w lepką powierzchnię Gowanusa. Na przeciwległym brzegu kanału stał wypalony magazyn z łukowatymi oknami. Czyjeś przyszłe luksusowe mieszkanie.

      Pomyślał, że dobrze znów zobaczyć Jamesa i Julię, a jeszcze lepiej znów ujrzeć siebie w ich towarzystwie. Czuł, że Brakebills go ocaliło, że nie jest już popieprzonym, wbijającym wzrok we własne buty dupkiem jak tego dnia, kiedy ich opuścił, beznadziejnym pomagierem Jamesa i niewygodnym zalotnikiem Julii. Kiedy wymienili z Jamesem burkliwe powitania i zwyczajowy uścisk dłoni, nie poczuł instynktownej uległości, która zawsze go prześladowała w obecności kumpla, jakby to James był bohaterem tej sztuki, a nie on, Quentin. Na widok Julii zaczął szukać w sobie dawnej miłości, którą do niej czuł. Nie zniknęła, lecz zmieniła się w tępy odległy ból, obecny jak odłamek szrapnela, którego nie udało się usunąć.

      Nie wpadło mu do głowy, że mogą się nie ucieszyć na jego widok. Zdawał sobie sprawę, że wyjechał nagle, bez uprzedzenia, nie miał jednak pojęcia, jak dotknięci i zdradzeni czują się z tego powodu. Usiedli rzędem obok siebie, patrząc na wodę, a Quentin zaimprowizował lekką opowieść o nieokreślonej, ale niezwykle elitarnej instytucji edukacyjnej, do której z jakichś powodów uczęszczał. O zajęciach opowiadał tak niejasno, jak się tylko dało. Skupił się raczej na szczegółach architektonicznych. James i Julia tulili się do siebie sztywno w marcowym chłodzie (w Brooklynie był teraz marzec) jak starsze małżeństwo na parkowej ławce. Kiedy nadeszła jego kolej, James zaczął opowiadać o projektach, jakie przygotowywał w szkole, o balu maturalnym, nauczycielach, o których Quentin nie pomyślał ani razu przez te sześć miesięcy – niesamowite, że takie rzeczy nadal się działy i że Jamesa nadal to obchodziło, i że Quentin nie zdawał sobie sprawy, jakiej wszystko uległo zmianie. Kiedy magia stała się rzeczywistością, wszystko inne przestało się nią wydawać.

      A Julia… pod jego nieobecność coś się stało z delikatną piegowatą Julią. Czy rzecz polegała na tym, że już jej nie kochał? Czyżby teraz widział ją wyraźnie po raz pierwszy w życiu? Chociaż nie, miała dłuższe włosy, proste i przylizane – zrobiła coś, żeby pozbyć się fal – a pod oczami czarne kręgi, których wcześniej nie było. Przedtem paliła tylko na imprezach, a teraz odpalała papierosa od papierosa, gasząc je na starym metalowym słupie ogrodzenia. Nawet spięty i opiekuńczy James wydawał się tym zdenerwowany. Przyglądała się im obu chłodno, jej czarna spódnica falowała na wietrze wokół odsłoniętych kolan. Później nie potrafił sobie przypomnieć, czy w ogóle się odezwała.

      Tego wieczoru, już tęskniąc za magicznym światem, Quentin poszukał wśród swoich starych książek powieści o Fillory, a potem do trzeciej nad ranem czytał Latającą puszczę, nie najlepszą i najmniej uroczą część cyklu opowiadającą o Rupercie, beznadziejnie głupkowatym i ofermowatym Chatwinie. On i piękna, królewska Fiona znajdują wejście do Fillory na górnych gałęziach ulubionego drzewa Ruperta. Cała książka poświęcona jest próbom ustalenia źródła tykania, które nie pozwala spać ich przyjacielowi, sir Gorącoplamkowi, lampartowi o niezwykle czułym słuchu.

      Winowajcą okazuje się plemię krasnoludów, które całkowicie wydrążyło wnętrze miedzionośnej góry i zmieniło ją w ogromny mechanizm zegarowy (Quentin nigdy wcześniej nie zauważył obsesji zegarów, na jaką najwyraźniej cierpiał Plover). W końcu Rupert i Fiona proszą o pomoc przyjacielskiego olbrzyma, który po prostu za pomocą motyki zagrzebuje głębiej zegar krasnoludów, tym samym tłumiąc monstrualne tykanie. W ten sposób wszyscy są zadowoleni, i sir Gorącoplamek, i krasnoludy, które jako mieszkańcy jaskiń, lubią przebywać pod ziemią. Później Chatwinowie udają się do królewskiej rezydencji, Zamku Białoszczytego. To elegancka forteca zmyślnie zbudowana na wzór gigantycznego zegara. Wielka mosiężna sprężyna, umieszczona pod zamkiem i nakręcana przez wiatraki, wprawia wieże w powolny majestatyczny taniec.

      Teraz, kiedy uczył się w Brakebills i wiedział już coś niecoś o prawdziwej magii, czytał Plovera bardziej krytycznie. Chciał poznać szczegóły techniczne zaklęć i dowiedzieć się, dlaczego krasnoludy w ogóle budowały ten gigantyczny zegar. Zakończenie też mu się nie podobało – za bardzo przypominało Serce oskarżycielem Poego. Nic nie zostaje pogrzebane na zawsze. I gdzie w Latającej puszczy jest latająca puszcza? Gdzie się podziały Ember i Umber, dwa majestatyczne bliźniacze barany, które utrzymywały w Fillory porządek? Zwykle pokazywały się dopiero