Czarodzieje. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-453-3
Скачать книгу
oryginału:

      THE MAGICIANS

      Copyright © 2009 by Lev Grossman

      Copyright © 2010 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

      Copyright © 2010 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

      Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

      Redakcja: Bożena Sęk

      Korekta: Iwona Wyrwisz, Jolanta Olejniczak-Kulan

      ISBN: 978-83-7999-453-3

      WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

      Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowice

      tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28

      e-mail: www.soniadraga.pl

      www.soniadraga.pl

      E-wydanie 2015

      Skład wersji elektronicznej:

      Virtualo Sp. z o.o.

      Dla Lily

      Wtedy złamię laskę

      I w trzewiach ziemi zagrzebię, a księgę

      Zatopię w morzu, głębiej niż potrafi

      Sięgnąć najdłuższa sonda.

William Szekspir, Burza, akt V, scena 1, przeł. Stanisław Barańczak

      Księga I

      Brooklyn

      Quentin zrobił magiczną sztuczkę. Nikt tego nie zauważył.

      Szli razem szarym nierównym chodnikiem: James, Julia i Quentin. James i Julia trzymali się za ręce. Tak to się teraz układało. A ponieważ chodnik nie był dość szeroki dla nich trojga, Quentin wlókł się za nimi jak nadąsane dziecko. Wolałby iść sam z Julią albo po prostu sam, kropka, ale nie można mieć wszystkiego. A przynajmniej większość dowodów wskazywała na prawdziwość tej tezy.

      – Dobra, Quen – powiedział przez ramię James. – Porozmawiajmy o strategii.

      James miał coś jakby szósty zmysł, za pomocą którego wyczuwał, kiedy Quentin zaczyna się nad sobą użalać. Rozmowa Quentina wypadała za siedem minut. Rozmowa Jamesa miała się odbyć zaraz potem.

      – Mocny uścisk dłoni. Przez cały czas kontakt wzrokowy. A kiedy poczuje się swobodnie, ty walniesz go krzesłem, a ja przechwycę jego hasło i wyślę e-mail do Princeton.

      – Bądź po prostu sobą, Quen – poradziła Julia.

      Ciemne włosy ściągnięte miała do tyłu w kok. Zawsze była dla niego taka miła, co z jakichś powodów tylko pogarszało sprawę.

      – A to jakaś różnica?

      Quentin znów zrobił magiczną sztuczkę. Taką niewielką: klasyczna wędrówka monety po knykciach. Zrobił ją w kieszeni płaszcza, więc nikt jej nie mógł zobaczyć. Powtórzył ją, a potem wykonał w drugą stronę.

      – Wiesz co, chyba wiem, jak brzmi to hasło – powiedział James. – „Hasło”.

      Niesamowite, od jak dawna to trwa, pomyślał Quentin. Mieli zaledwie po siedemnaście lat, choć miał wrażenie, że zna Jamesa i Julię od zawsze. System oświatowy Brooklynu polegał na odsiewaniu co zdolniejszych uczniów, pakowaniu ich do jednej grupy, a potem na oddzielaniu tych absurdalnie zdolnych od tych po prostu zdolnych i łączeniu ich w nową grupę. W rezultacie już od szkoły podstawowej bez przerwy wpadali na siebie a to na konkursach krasomówstwa, a to na stanowych olimpiadach łacinników, a to na kameralnych, prowadzonych specjalnie dla nich superzaawansowanych lekcjach matematyki. Największe kujony wśród wszystkich kujonów. Więc teraz, w ostatniej klasie liceum, Quentin znał Jamesa i Julię lepiej niż kogokolwiek, wliczając w to własnych rodziców, a oni znali równie dobrze jego. Wszyscy wiedzieli, co które z nich powie, nim jeszcze otworzyło usta, a ci, którzy mieli się ze sobą przespać, już to zrobili. Julia – blada, piegowata rozmarzona Julia, która grała na oboju i radziła sobie z fizyką nawet lepiej niż Quentin – nigdy nie zamierzała się przespać właśnie z nim.

      Quentin był wysoki i chudy. Garbił się, wiecznie gotowy na nagły cios z niebios, który zgodnie z logiką najpierw powinien zgnieść ludzi wysokich. Jego długie do ramion włosy zamarzły w strąki. Powinien był je wysuszyć po wychowaniu fizycznym, tym bardziej że miał dziś rozmowę kwalifikacyjną, ale z jakichś powodów – może dlatego, że opanowała go potrzeba autodestrukcji – nie zrobił tego. Szare chmury wisiały nisko, grożąc opadami śniegu. Quentin miał wrażenie, że specjalnie na jego cześć świat przybrał formę małego tableau nieszczęścia: wrony na drutach, rozdeptana psia kupa, śmieci wywiane z kosza przez wiatr, trupy niezliczonych mokrych liści dębu zbezczeszczone na niezliczone sposoby przez niezliczone pojazdy i przechodniów.

      – Boże, ależ jestem nażarty – stwierdził James. – Za dużo zjadłem. Dlaczego ja zawsze jem za dużo?

      – Ponieważ jesteś żarłoczną świnią? – zasugerowała pogodnie Julia. – Ponieważ nie masz już ochoty oglądać swoich stóp? Ponieważ chcesz dotknąć brzuchem czubka penisa?

      James założył ręce za głowę, wsunął palce w falujące kasztanowe włosy. Jego płaszcz z wielbłądziej wełny rozchylił się, otwierając drogę listopadowemu chłodowi. James czknął głośno. Chłód nigdy mu nie przeszkadzał. W przeciwieństwie do Quentina, który czuł zimno praktycznie przez cały czas, jakby został uwięziony w swojej własnej prywatnej zimie.

      James zaczął śpiewać na melodię przypominającą nieco Good King WenceslasBingo.

      Dawno temu był sobie chłopiec

      Młody, odważny i si-ilny

      Miał z sobą miecz i jeździł na koniu

      A nosił imię Dave-o…

      – Jezu, przestań! – krzyknęła piskliwie Julia.

      James napisał tę piosenkę pięć lat temu, na konkurs młodych talentów, i nadal lubił ją śpiewać, w wyniku czego wszyscy znali ją na pamięć. Ponieważ nie zamilkł, Julia pchnęła go na śmietnik, a kiedy i to nie pomogło, zerwała mu z głowy marynarską czapkę i zaczęła go nią okładać.

      – Moje włosy! Moja piękna fryzura!

      Król James, pomyślał Quentin. Le roi s’amuse.

      – Nie chciałbym wam przerywać, ale zostały nam tylko dwie minuty – powiedział.

      – Och, mili moi, mili moi – zaświergotała Julia. – Księżna! Spóźnimy się!

      Powinienem być szczęśliwy, pomyślał Quentin. Jestem młody, żyję, zdrowie mi dopisuje. Mam przyjaciół. Mam dwoje w zasadzie nieużywanych rodziców – znaczy się tatę, redaktora podręczników do medycyny, i mamę, rysownika reklam z niespełnioną ambicją zostania poważną malarką. Należę do solidnej klasy średniej. I mam średnią ocen wyższą, niż większość ludzi jest sobie w stanie wyobrazić.

      Niemniej, idąc w czarnym płaszczu i szarym wyjściowym garniturze Piątą Aleją Brooklynu, zdawał sobie sprawę, że wcale nie jest szczęśliwy. Dlaczego? Tak starannie kolekcjonował wszystkie elementy składające się na szczęście. Odprawił wszystkie konieczne rytuały, wypowiedział właściwe słowa, zapalił świece, złożył ofiary. Jednakże szczęście, niczym nieposłuszny duch, nie chciało się pojawić. Nie miał pojęcia, co jeszcze powinien zrobić.

      Szedł za Jamesem i Julią, mijając sklepy spożywcze, pralnie, modne butiki, ozdobione jaskrawymi neonami salony operatorów komórkowych, bary, gdzie już zebrali się nad kieliszkiem starcy, choć była zaledwie trzecia czterdzieści pięć po południu, oraz Dom Weteranów Wojen Zamorskich, zbudowany z brązowej cegły, z plastikowymi meblami ogrodowymi ustawionymi