Czarodzieje. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-453-3
Скачать книгу
kolegów z roku, którzy spoglądali na nich z zazdrością i niechęcią. Quentin nie miał czasu ani energii, żeby sobie z tym radzić. Chwilowo zmienili się w mały ekskluzywny klub w samym środku zamkniętego ekskluzywnego klubu Brakebills.

      Quentin na nowo odkrywał swą miłość do nauki. Tak naprawdę nie głód wiedzy kazał mu się uczyć czy chęć potwierdzenia zaufania, jakie pokładała w nim profesor Van der Weghe. Chodziło głównie o znajomą perwersyjną satysfakcję, jaką czerpał z powtarzalnej ciężkiej pracy, o tę samą masochistyczną przyjemność, która umożliwiała mu opanowanie żonglowania trzema piłkami, tasowania równoległego albo jedną ręką oraz całek i różniczek, kiedy był jeszcze w ósmej klasie.

      Kilku starszych studentów zlitowało się nad maratończykami nauki. Zrobili z nich swoje maskotki, tak jak grupa przedszkolaków adoptuje rodzinę gryzoni. Wspierali ich, przynosili im przekąski i napoje po godzinach. Nawet Eliot zniżył się do wizyty. Podarował im kilka nielegalnych zaklęć i talizmanów, które podobno uniemożliwiały zaśnięcie i przyspieszały czytanie, choć trudno było stwierdzić, czy rzeczywiście działają. Wyjaśnił, że nabył je od obdartego wędrownego sprzedawcy, który pojawiał się w Brakebills raz czy dwa razy w roku w starym, załadowanym śmieciem drewnianym wozie.

      Grudzień minął na nieustającej nauce, na bezsennym transie ciągłego znoju. Praca utraciła wszelkie związki z celem, któremu miała służyć. Nawet sesjom Quentina z profesor Sunderland zabrakło iskry. Przyłapywał się na tym, że gapi się bezmyślnie na jej sterczące pełne piersi, które same zachęcały do obmacywania, choć wiedział, że powinien się skupić na dużo ważniejszych sprawach, takich jak właściwa pozycja kciuka. Jego zadurzenie przeszło z fazy podniecenia w fazę depresyjną, jakby od pierwszego zauroczenia przeskoczył bezpośrednio do tęsknoty za utraconą kochanką, bez pociechy niesionej przez choćby cień rzeczywistego związku pomiędzy tymi punktami.

      Na wykładach profesora Marcha siadał w ostatnim rzędzie, czując wyższość wobec reszty roku, który zgłębiał dopiero etiudę dwudziestą siódmą z podręcznika lady Popper, podczas gdy on wspiął się już na wyżyny etiudy pięćdziesiątej pierwszej i patrzył z góry, jak roją się pod jego nogami. Ogarnęła go nienawiść do zapyziałego trapezoidalnego pokoju, gdzie wraz z Pennym i Alice przesiadywał wieczorami. Do tego stopnia znienawidził gorzki smród kawy, że niemal czuł pokusę spróbowania lekkiego napoju energetyzującego, który pijał Penny. Rozpoznawał tę zirytowaną, nieprzyjemną i nieszczęśliwą osobę, w którą się zmieniał; dziwnie przypominała ona tego Quentina, którego zostawił w Brooklynie.

      Quentin uczył się nie tylko w trapezoidalnym pokoju. W weekendy mógł pracować, gdzie chciał, przynajmniej za dnia. Zwykle siedział u siebie, ale czasami wspinał się po niekończących się kręconych schodach do wzbudzającego szacunek, choć staroświeckiego obserwatorium na szczycie jednej z wież Brakebills. Stał tam teleskop wielkości słupa telegraficznego, pochodzący z końca dziewiętnastego wieku; sterczał pod kątem z zaśniedziałej miedzianej kopuły. Któryś z nauczycieli musiał kochać głęboko ten instrument, ponieważ obracał się on dzięki niezwykle skomplikowanej maszynerii złożonej z mosiężnych kółek i przegubów, zawsze naoliwionych i starannie wypolerowanych.

      Quentin lubił czytać w obserwatorium, gdyż znajdowało się wysoko, było dobrze ogrzane i w zasadzie nieuczęszczane: nikomu nie chciało się tu wchodzić, a zresztą po co komu teleskop w dzień? Zwykle to wystarczało, żeby zapewnić mu popołudnie wyniosłej zimowej samotności, lecz pewnej soboty pod koniec listopada odkrył, że nie tylko on wpadł na ten pomysł. Kiedy stanął na górze spiralnych schodów, okazało się, że drzwi w suficie są już otwarte. Wsadził głowę do okrągłego, oświetlonego pomarańczowym światłem pomieszczenia.

      Zupełnie jakby wsadził głowę do innego świata, na inną planetę, która wyglądała podobnie upiornie do naszej, a jednak została zupełnie inaczej urządzona. Intruzem okazał się Eliot. Klęczał jak błagalnik przed starym pomarańczowym fotelem z podartą tapicerką ustawionym na środku pomieszczenia, w centrum okręgu, po którym poruszał się teleskop. Quentin zawsze się zastanawiał, kto wniósł tu ten fotel i dlaczego zawracał sobie tym głowę – wyraźnie uczynił to za pomocą magii, ponieważ mebel nie przeszedłby przez drzwi w podłodze ani przez maleńkie okna.

      Eliot miał towarzystwo. Ktoś siedział w fotelu. Pod tym kątem Quentin nie widział kto, doszedł jednak do wniosku, że to jeden z drugorocznych, przeciętny chłopak o gładkich policzkach i włosach w kolorze rdzy. Ledwie go znał. Chyba miał na imię Eric.

      – Nie – powiedział Eric, a potem dodał ostro: – Nie! Absolutnie nie. – Uśmiechał się. Eliot zaczął się podnosić, lecz chłopak przytrzymał go figlarnie za ramiona. Nie należał do wysokich. Autorytet, jakim się cieszył u Eliota, nie był natury fizycznej.

      – Znasz reguły – powiedział takim tonem, jakby się zwracał do dziecka.

      – Pliz? Ten jeden raz? – Quentin nigdy nie słyszał, żeby Eliot przemawiał takim infantylnym, błagalnym tonem. – Pliz? – Nie spodziewał się, że Eliot w ogóle potrafi tak mówić.

      – Absolutnie nie! – Eric dotknął palcem czubka długiego bladego nosa Eliota. – Dopiero kiedy wykonasz swoje obowiązki. Wszystkie. I zdejmij tę głupią koszulę, jest żałosna.

      Quentin zorientował się, że to gra i że grali w nią już wcześniej. Mimo woli stał się świadkiem odprawiania bardzo prywatnego rytuału.

      – No dobra – powiedział Eliot kapryśnie. – A koszula jest w porządku – dodał pod nosem.

      Eric uciszył go spojrzeniem, po czym splunął obficie na jego starannie wyprasowany gors. Quentin dostrzegł w jego oczach cień przerażenia, Eric wyraźnie nie wiedział, czy nie posunął się za daleko. Fotel zasłaniał większość sceny, ale nie aż tyle, żeby Quentin nie zobaczył, jak Eliot z brzękiem klamry rozpina pasek Erica, potem rozporek, a wreszcie ściąga mu spodnie i odsłania chude białe uda.

      – Ostrożnie – ostrzegł Eric. Nie wkładał w grę wiele uczucia, o ile to była gra. – Mała kurew. Znasz zasady.

      Quentin nie potrafił powiedzieć, dlaczego odczekał jeszcze minutę, nim zszedł z drabiny z powrotem w swój stateczny, przewidywalny wszechświat, lecz nie mógł przestać patrzeć. Widział oto całkowicie odsłoniętą maszynerię psychiki Eliota. Jak mógł się nie domyślić? Zastanawiał się, czy widzi coroczny rytuał. Może Eliot robił to z jednym czy dwoma chłopcami z każdego rocznika, namaszczając ich, a potem porzucając, kiedy przestawali mu wystarczać. Czy naprawdę musiał się tak ukrywać? Nawet w Brakebills? Na jakimś innym poziomie Quentin czuł się dotknięty: skoro właśnie tego chciał Eliot, dlaczego nie zwrócił się do niego? Jednak mimo że bardzo tęsknił za jego uwagą, nie miał pewności, czy zdołałby przejść przez coś takiego. Tak było lepiej. Eliot nie darowałby mu odmowy.

      Rozpaczliwy głód, z jakim Eliot wpatrzył się w obiekt, na którym miał wykonać swe obowiązki, nie przypominał niczego, co Quentin dotąd u niego widział. Znajdował się dokładnie na linii wzroku Eliota, ale ten ani razu na niego nie spojrzał.

      Więc postanowił, że dziś poczyta gdzie indziej.

      Skończył tom pierwszy Praktycznych ćwiczeń dla młodych czarodziejów lady Amelii Popper o północy na dzień przed egzaminami, w niedzielę. Starannie zamknął książkę i siedział przez minutę, wpatrując się w okładkę. Ręce mu się trzęsły, głowę miał dziwnie lekką. Kręciło mu się w niej, natomiast ciało wydawało się nienaturalnie ciężkie. Nie mógł usiedzieć na miejscu, a równocześnie czuł się zbyt zmęczony, żeby pójść do łóżka. Podniósł się z trudem z kanapy z połamanym oparciem i oznajmił, że idzie na spacer.

      Ku