Czarodzieje. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-453-3
Скачать книгу
i nie wyrażamy życzeń. Polegając na naszej woli i umiejętnościach, dokonujemy w świecie określonej zmiany. Nie chcę przez to powiedzieć, że rozumiemy magię w takim sensie, jak na przykład fizycy rozumieją, dlaczego molekuły robią to, co robią. Czy może jeszcze tego nie rozumieją, nie pamiętam dokładnie. Chodzi o to, że nie rozumiemy i nie potrafimy zrozumieć ani czym jest magia, ani skąd się bierze, tak samo jak stolarz nie rozumie, dlaczego drzewo rośnie. On nie musi rozumieć. Pracuje z tym, co ma. Oczywiście trzeba tu zaznaczyć, że zawód czarodzieja jest dużo trudniejszy i dużo bardziej niebezpieczny niż zawód stolarza.

      To budujące przemówienie wygłaszał profesor March, którego Quentin widział po raz ostatni podczas egzaminów – to ten gruby rudowłosy facet z gryzącą jaszczurką. Ze względu na tuszę i czerwoną twarz sprawiał wrażenie wesołego i wyrozumiałego, ale w praktyce okazał się niewiarygodnym rygorystą.

      Kiedy Quentin obudził się tego ranka, wielki pusty Dom roił się od ludzi – nawołujących się, biegających po korytarzach, hałaśliwych ludzi, którzy z hurgotem wlekli po schodach kufry i od czasu do czasu otwierali gwałtownie drzwi do jego pokoju, przyglądali mu się uważnie i zatrzaskiwali je z powrotem. To było nieprzyjemne przebudzenie: przywykł do samotnego krążenia po Domu jak jego bezdyskusyjny pan i władca. No, może jak drugi po Eliocie, jego podsekretarz. Tymczasem okazało się, że do Brakebills uczęszcza dziewięćdziesięciu dziewięciu innych studentów podzielonych na pięć roczników. Przybyli tego ranka, w pierwszy dzień semestru, wszyscy naraz i wszyscy potwierdzali na gwałt swoje prawa.

      Pojawiali się w grupach, materializowali się po dziesięciu na tarasie na tyłach Domu. Wszyscy prócz Quentina mieli na sobie mundurki: chłopcy marynarki w paski i krawaty, a dziewczęta białe bluzki i ciemne spódnice w kratę. Jak na college dziwnie to trąciło szkołą średnią.

      – Marynarka i krawat obowiązują wszędzie poza własną sypialnią – wyjaśnił Fogg. – Jest więcej podobnych zasad; nauczysz się ich od innych. Większość chłopców woli samodzielnie wybierać krawaty. Wykazuję w tej sprawie pewną pobłażliwość, niemniej nie przeciągaj struny. Zbyt ekstrawaganckie podlegają konfiskacie i będziesz musiał potem nosić krawat szkolny, który jak słyszałem, ponieważ sam jestem w tych sprawach dyletantem, jest okrutnie niemodny.

      Kiedy Quentin wrócił do swego pokoju, zastał szafę pełną identycznych granatowo-brązowych marynarek w szerokie na dwa centymetry paski oraz białych koszul. Większość wyglądała na zupełnie nowe; kilka miało lekkie przetarcia na łokciach albo wystrzępione mankiety. Pachniały lekko i wcale nie nieprzyjemnie naftaliną i tytoniem, i byłymi właścicielami. Quentin przebrał się niechętnie i obejrzał w lustrze. Wiedział, że powinien nie znosić tego mundurka, ale tak naprawdę napawał się nim. Bo choć nie czuł się jeszcze czarodziejem, przynajmniej na niego wyglądał.

      Każda marynarka miała wyhaftowaną tarczę, złotą pszczołę i złoty klucz na czarnym, upstrzonym srebrnymi gwiazdami polu. Potem dowiedział się, że studenci nazywają ją „klucz i pszczoła”, a jeszcze później, kiedy zaczął na to zwracać uwagę, przekonał się, że ten emblemat jest wszędzie, na dywanach i zasłonach, na listwach przypodłogowych i panelach boazerii.

      Quentin siedział w dużej kwadratowej sali wykładowej, narożnym pokoju, który na dwóch ścianach miał wielkie wysokie okna. Znajdowały się tu cztery rzędy eleganckich drewnianych ławek i duży kamienny stół, poprzypalany, podrapany, pełen blizn i tak obity, że wyglądał, jakby dogorywał. W powietrzu unosiły się drobinki kredy. Rocznik liczył dwudziestu studentów, wszyscy byli w mundurkach. Wyglądali jak bardzo zwyczajne nastolatki, które za wszelką cenę pozują na większych luzaków i bystrzaków niż reszta. Quentin zdawał sobie sprawę, że w tej sali siedzi zapewne połowa zwycięzców Konkursu Młodych Talentów Intela i Dyktanda Harwardzkiego. Słyszał, że jest tu chłopak, który w drugiej klasie liceum zajął drugie miejsce na Olimpiadzie Matematycznej Putmana. Wiedział na pewno, że jedna z dziewcząt zdołała się dostać na sesję plenarną harwardzkiego młodego ONZ-u i zapoczątkować ruch sankcjonujący użycie broni atomowej w obronie zagrożonych wyginięciem gatunków żółwi morskich. Jako reprezentantka Lesotho.

      Choć tutaj żadna z tych rzeczy nie miała znaczenia, atmosfera była napięta. Siedząc w pachnącej nowością koszuli i marynarce, Quentin już zaczynał żałować, że nie jest na rzece z Eliotem.

      Profesor March urwał i skupił na nim spojrzenie.

      – Quentin Coldwater! Czy mógłby pan wyjść na środek klasy? Może zaprezentuje nam pan magię?

      March patrzył prosto na niego.

      – Właśnie pan. – Zachowywał się uprzejmie i wesoło, jakby zamierzał wręczyć Quentinowi jakąś nagrodę. – Tutaj, proszę. – Wskazał miejsce koło siebie. – Tutaj. Dam panu rekwizyty.

      Przeszukał kieszenie i wyjął przezroczystą szklaną kulkę sprawiającą wrażenie dziwnie puchatej. Kiedy położył ją na stole, toczyła się po blacie, póki nie znalazła sobie wygodnego wgłębienia.

      Wszyscy uczniowie siedzieli zupełnie nieruchomo. Quentin wiedział, że to nie jest test. Że to ma być tylko jakaś ilustracja tematu lekcji. Zapewne to samo odbywało się co roku, więc nie ma się czym przejmować, to po prostu jedna z cudownych starych tradycji Brakebills. Niemniej kiedy schodził po szerokich stopniach na środek klasy, odnosił wrażenie, że zamiast nóg ma dwa drewniane kołki. Inni studenci patrzyli na niego z zimną obojętnością łaskawie ocalonych.

      Zajął miejsce koło Marcha. Kulka wyglądała zwyczajnie, po prostu szkło z kilkoma uwięzionymi w środku bańkami powietrza. Mniej więcej ta sama średnica co pięciocentówka i zapewne równie poręczna jako rekwizyt. Prawdopodobnie bez problemu uda się ją ukryć w rękawie nowej marynarki. No dobra, pomyślał, skoro chcą magii, dostaną magię. Krew szumiała mu w uszach, kiedy wyciągał kulkę z ust, z nosa, z pustej dłoni. Nagrodziły go nieliczne chichoty publiczności.

      Napięcie zelżało. Zaczął szarżować. Rzucił kulkę w powietrze, pozwalając jej niemal musnąć sufit, wysoki jak w katedrze, i złapał ją w zagłębienie karku. Ktoś zabębnił rękami w ławkę. Klasa pękała ze śmiechu.

      Na wielki finał Quentin udał, że rozbija kulkę ciężkim stalowym przyciskiem do papieru, w ostatnim momencie podmieniając ją na miętową landrynkę, którą miał w kieszeni – wydała głośny trzask i rozpadła się w chmurze białego proszku, dość sugestywnie, choć zapewne nie oszukałby w ten sposób laboratorium kryminalistycznego. Przeprosił kwieciście profesora Marcha, mrugając konfidencjonalnie do widowni, po czym poprosił, by nauczyciel pożyczył mu chusteczkę. Kiedy profesor March po nią sięgnął, odkrył kulkę w kieszeni marynarki.

      Quentin wykonał udawany zamach golfowy Johna Carsona. Pierwszoroczni klaskali z zapałem. Ukłonił się. Nieźle, pomyślał. Minęło pół godziny pierwszego semestru, a już jest miejscowym bohaterem.

      – Dziękujemy, Quentinie – powiedział obłudnie profesor March, klaszcząc samymi czubkami palców. – Dziękujemy, to było bardzo pouczające. Możesz wrócić na miejsce. Alice, teraz ty. Może ty zaprezentujesz nam magię?

      Skierował tę uwagę do małej posępnej dziewczyny o prostych blond włosach, która kuliła się w tylnym rzędzie. Nie wyglądała na zaskoczoną, że wybrał właśnie ją: wyglądała na osobę, która zawsze spodziewa się najgorszego, więc niby dlaczego dziś miałoby być inaczej? Zeszła na dół po szerokich stopniach – oczy wbijała prosto przed siebie, jakby z zimną krwią wstępowała na szafot. Sprawiała takie wrażenie, jakby czuła się okropnie skrępowana w świeżo odprasowanym mundurku. W milczeniu przyjęła kulkę od profesora Marcha, zajęła miejsce za stołem, który sięgał jej do piersi, i położyła ją na blacie.

      Potem wykonała