Czarodzieje. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-453-3
Скачать книгу
winny za tego papierosa albo może uznał, że nuda w towarzystwie Quentina jest nieco mniejsza niż nuda w samotności. Albo po prostu potrzebował obecności kogoś nieskomplikowanego. Oprowadził Quentina po kampusie i objaśnił mu tajniki życia w Brakebills.

      – Nowicjusze często uważają, że pogoda jest tu niezwykle łagodna jak na listopad. Nic podobnego, to dlatego, że jeszcze trwa lato. Teren Brakebills otoczony jest starymi zaklęciami, żeby ludzie postronni nie zauważali go z rzeki albo podczas spaceru, no wiesz, takie tam. Stare dobre zaklęcia. Można by powiedzieć: klasyka. Tyle że na starość robią się ekscentryczne. Gdzieś w latach pięćdziesiątych zaczęły się obracać wokół własnej osi i odtąd z każdym rokiem jest gorzej. Generalnie nie ma się czym przejmować, choć jesteśmy nieco opóźnieni w stosunku do głównego nurtu. O jakieś dwa miesiące i dwadzieścia osiem dni, plus minus kilka godzin.

      Quentin nie wiedział, czy powinien okazać respekt, jaki czuł w głębi duszy, czy raczej udawać zimne światowe znudzenie. Zmienił temat i zapytał o plan zajęć.

      – W pierwszym roku niczego się nie wybiera. Henry – Eliot nazywał dziekana po imieniu – każe wszystkim robić to samo. Jesteś bystry?

      Na tak postawione pytanie trudno było znaleźć mało krępującą odpowiedź.

      – Tak sądzę.

      – Nie przejmuj się, wszyscy tu są bystrzy. Skoro sprowadzili cię na egzamin, musiałeś być najlepszy w szkole, lepszy nawet od belfrów. Wszyscy tutaj to najsprytniejsze małpy na swoim drzewie. Tyle że teraz wszystkie siedzą na jednym. To prawdziwy szok. Nagle się okazuje, że nie ma dość kokosów. Po raz pierwszy w życiu będziesz miał do czynienia z ludźmi równymi ci albo lepszymi od ciebie. Nie spodoba ci się to. A nauka tutaj też jest inna. Nie taka jak myślisz. Nie macha się różdżką, wykrzykując łacińskie łamańce. Właśnie z tych powodów większość ludzi tego nie potrafi.

      – Tych, czyli jakich? – spytał Quentin.

      – Z jakich powodów większość ludzi nie potrafi uprawiać magii? No cóż… – Eliot wystawił długi chudy palec. – Po pierwsze, to bardzo trudne, a oni nie są dość bystrzy. Po drugie, to bardzo trudne, a oni nie cierpią na obsesje i nie są na tyle nieszczęśliwi, żeby włożyć w to dość wysiłku. Po trzecie, brakuje im nauk i wskazówek dostarczanych przez oddane i niezwykle charyzmatyczne grono pedagogiczne College’u Nauk Magicznych Brakebills. Po czwarte, nie mają mocnego i sztywnego kręgosłupa moralnego, który jest niezbędny do spokojnego i odpowiedzialnego kierowania energią magiczną. I wreszcie po piąte – wyciągnął kciuk – niektórzy ludzie mają to wszystko, a mimo to im się nie udaje. Nie wiadomo dlaczego. Wypowiadają właściwe słowa, robią właściwe gesty i nic. Biedacy. My do nich nie należymy. My mamy szczęście. My mamy to coś, cokolwiek to jest.

      – Nie sądzę, żebym miał kręgosłup moralny.

      – Ja też nie mam. Odnoszę wrażenie, że to rzecz opcjonalna.

      Milczeli przez chwilę, idąc bujnie zieloną, prostą jak strzała wysadzaną drzewami aleją, która prowadziła z powrotem do trawnika. Eliot zapalił kolejnego papierosa.

      – Słuchaj, nie chcę się wtrącać, ale zakładam, że opracowałeś jakiś sekretny magiczny sposób na radzenie sobie z negatywnymi skutkami, jakie papierosy wywierają na zdrowie – powiedział Quentin.

      – Miło, że pytasz. Co dwa tygodnie przy księżycu składam w ofierze dziewiczą studentkę za pomocą skalpela wykutego przez szwajcarskich albinosów. Którzy też są dziewicami. To bardzo oczyszcza płuca.

      Potem Quentin widywał Eliota prawie codziennie. Całe jedno popołudnie Eliot poświęcił na uczenie go drogi przez labirynt, który oddzielał Dom – „wszyscy go tak nazywają” – i wielki trawnik noszący oficjalną nazwę Trawnik Seagrave’a od nazwiska osiemnastowiecznego dziekana, który oczyścił i wyrównał ten teren, powszechnie nazywany Morzem, a czasami Mogiłą. W labiryncie (Labiryncie) znajdowało się sześć fontann. Każda miała oficjalną nazwę, zwykle od nazwiska zmarłego dziekana, oraz przezwisko wygenerowane przez zbiorową podświadomość pokoleń studentów Brakebills. Żywopłoty tworzące Labirynt przycięto w kształty ciężkich, powolnych zwierząt – niedźwiedzi i słoni i innych, trudniejszych do zidentyfikowania stworzeń. W przeciwieństwie do zwykłych strzyżonych w figury krzaków te się poruszały. Bardzo powoli, niemal niezauważalnie, na wpół zanurzone w ciemnym listowiu, przesuwały się niczym hipopotamy w afrykańskiej rzece.

      Ostatniego dnia przed rozpoczęciem zajęć Eliot zaprowadził Quentina na front Domu, który wychodził prosto na rzekę Hudson. Pomiędzy rzeką a tarasem rósł zagajnik platanów. Dalej szerokie kamienne schody prowadziły do ładnego wiktoriańskiego w stylu hangaru na łodzie. W jednej chwili uznali, że muszą zaraz, ale to zaraz popływać po rzece, choć żaden nie miał pojęcia o wiosłowaniu. Tyle że, jak zauważył Eliot, obaj byli certyfikowanymi czarodziejami geniuszami, a poza tym wiosłowanie nie może być przecież trudne.

      Postękując i pokrzykując na siebie, zdjęli ze stojaka długą dwuosobową łódź wyścigową, śliczną i dziwnie lekką, jak wylinka ogromnego owada, pokrytą pajęczynami i pachnącą upojnie politurą. Głównie dzięki szczęściu udało im się obrócić ją dnem w dół i spuścić na wodę, nie czyniąc sobie żadnej krzywdy ani nie wkurzając się na siebie do tego stopnia, żeby porzucić rozrywkę. Po kilku próbach zdołali wycelować dziobem łódki we właściwym kierunku i zaczęli wiosłować, powoli i nierówno, w czym przeszkadzał im – chociaż ich nie powstrzymywał – totalny brak umiejętności oraz to, że Quentin nie miał zupełnie formy, a Eliot nie tylko nie miał formy, ale i palił nałogowo.

      Kiedy przepłynęli jakieś pół mili w górę rzeki, letni dzień nagle zniknął i zrobiło się zimno i szaro. Quentin sądził, że to letnia burza, Eliot jednak wyjaśnił, że właśnie minęli zewnętrzną granicę zaklęć obejmujących teren Brakebills i wpłynęli w listopad. Przez dwadzieścia minut wiosłowali w górę rzeki i dryfowali z powrotem, wiosłowali i dryfowali, przyglądając się, jak niebo zmienia kolor, czując, jak temperatura spada i rośnie, spada i rośnie.

      W drodze powrotnej czuli się zbyt zmęczeni, by wiosłować, więc dryfowali z prądem. Eliot leżał na dnie łódki, palił i gadał. Z powodu aury nieomylności i pewności siebie, jaką roztaczał, Quentin założył, że wychował się wśród bogaczy Manhattanu, tymczasem okazało się, że dorastał na farmie w Oregonie.

      – Moi rodzice dostają kasę za to, żeby nie siać soi – stwierdził. – Mam trzech starszych braci. Wspaniałe okazy mięśniaków, serdeczni atleci o grubych karkach, którzy piją schlitza i litują się nade mną. Tata nie ma pojęcia, jak to się stało. Sądzi, że żuł za dużo tytoniu, kiedy mnie począł, i dlatego „nie wyszłem w porzo”. – Eliot zgasił merita w szklanej popielniczce ustawionej chwiejnie na błyszczącej drewnianej burcie i od razu zapalił kolejnego. – Uważają, że jestem w szkole specjalnej dla komputerowców i pedziów. Właśnie dlatego nie jeżdżę do domu na lato. Henry’emu to nie przeszkadza. Nie byłem w domu, odkąd tu trafiłem. Zapewne mi współczujesz – dodał lekko. Na ubranie miał narzucony szlafrok, co nadawało mu wygląd rozmemłanego księcia. – Zapewniam cię, że nie masz powodu. Jestem tu szczęśliwy. Niektórzy ludzie potrzebują rodziny, żeby się stać tym, kim powinni być. Nie ma w tym niczego złego, jednak można to osiągnąć również w inny sposób.

      Quentin nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak trudno musiało być Eliotowi wyrobić w sobie tę niedorzecznie przesadną beztroskę i jakie problemy musiały się kryć za fasadą wyniosłej obojętności. Lubił myśleć, że sam jest mistrzem nieszczęść, lecz teraz nie mógł się nie zastanawiać, czy przypadkiem Eliot go nie przewyższa.

      Kiedy dryfowali