Czarodzieje. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-453-3
Скачать книгу
wysokim przeszklonym drzwiom, które prowadziły na taras z tyłu Domu.

      – Nie tędy – powiedziała Alice.

      Gdyby otworzył o tej porze drzwi na taras, uruchomiłby się alarm w sypialni nauczyciela, który miał dziś dyżur, wyjaśniła Nieomylna Alice. W ten sposób zniechęca się studentów do łamania ciszy nocnej. Zaprowadziła go do bocznych drzwi, których nigdy wcześniej nie zauważył. System alarmowy ich nie obejmował. Drzwi ukryto za gobelinem, wychodziły na pokryty śniegiem żywopłot. Przecisnęli się przez nie w lodowatą ciemność.

      Quentin był jakieś dwadzieścia centymetrów wyższy od Alice, co przypadało głównie na długość nóg, dziewczyna jednak uparcie dotrzymywała mu kroku. Razem w blasku księżyca przeszli przez Labirynt i ruszyli przez zamarznięte Morze. Napadało jakieś piętnaście centymetrów śniegu. Kiedy szli, wyrzucali przed siebie jego niewielkie grudki.

      – Przychodzę tu co noc – powiedziała Alice, przerywając ciszę.

      Quentin, pogrążony w sennym otępieniu, prawie zapomniał o jej obecności.

      – Co noc? – spytał głupio. – Naprawdę? Dlaczego?

      – No wiesz… – Westchnęła, a przed jej twarzą pojawiła się biała chmurka pary. – Żeby oczyścić głowę. W wieży dziewcząt jest głośno. Nie można myśleć. A tu jest cicho.

      Aż dziw, że tak normalnie rozmawiał ze zwykle nietowarzyską Alice.

      – I zimno. Myślisz, że wiedzą, że łamiesz ciszę nocną?

      – Oczywiście. W każdym razie Fogg wie.

      – Więc skoro wie, dlaczego…

      – Dlaczego używam bocznych drzwi? – Morze wyglądało jak rozłożone na ziemi i podwinięte pod materac gładkie czyste prześcieradło. Prócz kilku jeleni i dzikich indyków nikt tędy nie przechodził od ostatnich opadów śniegu. – Nie sądzę, żeby go obchodziło, że się wymykamy, niemniej docenia nasz wysiłek, żeby go nie zaalarmować.

      Dotarli na skraj wielkiego trawnika i odwrócili się w stronę Domu. Paliło się w nim tylko jedno światło, w sypialni nauczyciela na niższym piętrze. Odezwała się sowa. Zamglony księżyc rzucał biały blask na chmury nad masywnym dachem. Wyglądał jak kula ze śniegu w stanie spoczynku.

      Quentinowi przypomniała się scena z książki o Fillory: ta część Świata w ścianach, w której Martin i Fiona wędrują przez zamarznięty las, szukając drzew zaklętych przez Nadzorczynię Czasu – każde miało zatopiony w pniu okrągły tykający zegar. Jak na czarny charakter Nadzorczyni Czasu była dziwnym przypadkiem; rzadko robiła coś rzeczywiście złego, a już na pewno nie wtedy, kiedy ktoś mógł ją zobaczyć. Zresztą zwykle widywano ją tylko z daleka, jak szła pospiesznie z książką w jednej ręce i misternym zegarkiem w drugiej. Czasami jeździła przerażająco kunsztownym złotym powozem-zegarem, który tykał głośno. Zawsze nosiła woalkę zasłaniającą twarz. Gdziekolwiek się zjawiła, pozostawiała swój podpis – zegarowe drzewa.

      Quentin przyłapał się na tym, że nasłuchuje tykania, jednak panowała cisza, wyjąwszy dobiegające ich od czasu do czasu skrzypienie śniegu gdzieś w głębi lasu. Przyczyny nieznanej.

      – Tu się pojawiłem, kiedy przybyłem do Brakebills – powiedział. – Latem. Nie miałem pojęcia, co to za miejsce. Myślałem, że jestem w Fillory.

      Alice się roześmiała; zaskakująco głośno. Quentin wcale nie zamierzał aż tak jej rozbawić.

      – Przepraszam – powiedziała. – Boże, jako dziecko uwielbiałam te książki.

      – A ty gdzie się pojawiłaś?

      – Tam. – Wskazała inną, identyczną kępę drzew. – Tylko że ja nie przybyłam tu tak jak ty. To znaczy przez portal.

      No cóż, zapewne mieli jakąś inną, specjalną, ekstramagiczną formę transportu dla Nieomylnej Alice, pomyślał. Z trudem powstrzymywał zazdrość. Pewnie była to bramka-zjawa albo rydwan ognia. Ciągnięty przez testrale.

      – Kiedy tu przyszłam, podeszłam tutaj? Nie dostałam zaproszenia? – Brzmiało to jak pytania wypowiedziane z przesadną obojętnością, lecz jej głos nagle zaczął się łamać. – Mój brat uczęszczał do Brakebills i ja też zawsze chciałam tu pójść, ale mnie nie zaprosili. Kiedy zrobiłam się za stara, uciekłam. Czekałam i czekałam na zaproszenie, nigdy go jednak nie dostałam. Wiedziałam, że już straciłam pierwszy rok. Jestem od ciebie o rok starsza, wiesz?

      Nie wiedział. Wyglądała na młodszą.

      – Więc pojechałam autobusem z Urbany do Poughkeepsie, a potem taksówkami, jak daleko się dało. Zauważyłeś, że nie ma tu żadnej drogi? Ani podjazdu? Najbliższa jest autostrada stanowa. – To było najdłuższe przemówienie Alice, jakie dotąd usłyszał. – Zmusiłam ich, żeby mnie tu zostawili, w samym środku niczego. Przeszłam na piechotę ostatnie pięć mil. Zgubiłam się. Spałam w lesie.

      – Spałaś w lesie? Na ziemi?

      – Pewnie powinnam zabrać namiot albo coś w tym rodzaju. Nie wiem, co sobie myślałam, wpadłam w histerię.

      – Po co tyle zachodu? Brat nie mógł cię wpuścić?

      – Umarł.

      Powiedziała to obojętnie, czysto informacyjnym tonem, niemniej Quentin był wstrząśnięty. Nigdy nie myślał, że Alice ma rodzeństwo, w dodatku takie, które nie żyje. Czy że wiodła jakieś inne, nie związane z magią życie.

      – Alice, to bez sensu – stwierdził. – Chyba wiesz, że jesteś najlepsza na roku?

      Wzruszyła obojętnie ramionami, patrząc na Dom dzikim wzrokiem.

      – Więc po prostu tu przyszłaś? A oni co zrobili?

      – Nie mogli w to uwierzyć. Nikt nie przypuszczał, że można samodzielnie odszukać Dom. Myśleli, że to przypadek, choć powszechnie wiadomo, że tu jest masa starej magii, po prostu tony. Całe to miejsce aż od niej wibruje. Jeśli spojrzysz na nie z pomocą właściwego zaklęcia, świeci jak pożar lasu… Pewnie sobie pomyśleli, że jestem bezdomna. Miałam gałęzie we włosach. Całą noc płakałam. Profesor Van der Weghe zlitowała się nade mną. Dała mi kawy i pozwoliła przystąpić do egzaminów wstępnych. Samej. Fogg nie chciał się zgodzić, ale go zmusiła.

      – I zdałaś.

      Znów wzruszyła ramionami.

      – Nadal nie rozumiem – powiedział Quentin. – Dlaczego nie dostałaś zaproszenia jak my wszyscy?

      Nie odpowiedziała, po prostu patrzyła ze złością na zamglony księżyc. Po policzkach płynęły jej łzy. Uświadomił sobie, że właśnie bezmyślnie wypowiedział na głos to, co zapewne stanowiło dla Alice podstawowe pytanie jej życia. Przyszło mu do głowy, dużo później niż powinno, że nie jest tu jedyną osobą, która ma problemy i czuje się outsiderem. Alice nie była po prostu rywalką, kimś, kto za jedyny cel w życiu stawia sobie sukces i tym samym może odebrać Quentinowi szczęście. Była osobą mającą własne nadzieje i uczucia, i historię, i koszmary. Na swój sposób równie zagubioną jak on.

      Stali w cieniu ogromnej jodły, potarganego niebieskoszarego monstrum jęczącego pod ciężarem śniegu. Quentin pomyślał o Bożym Narodzeniu i nagle uświadomił sobie, że je przeoczyli. Zapomniał, że żyją według czasu Brakebills. Prawdziwe Boże Narodzenie, to obowiązujące w prawdziwym świecie, minęło dwa miesiące temu, a on nawet tego nie zarejestrował. Rodzice mówili coś na ten temat przez telefon, ale nie załapał. Zabawne, jak niektóre rzeczy przestały mieć znaczenie. Zastanawiał się, co James i Julia robią w ferie. Planowali, że pojadą razem nad jezioro Placid.