Czarodzieje. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-453-3
Скачать книгу
Upuścił różdżkę i obrócił się, by ochronić oczy. Wszyscy studenci wlepili w niego wzrok. Atmosfera panująca na pezetach nie była szczególnie koleżeńska.

      Dlatego Quentin miał już fatalny humor, kiedy March kazał mu zostać po zajęciach. Teraz siedział, kołysząc nogami, na jednym z niezniszczalnych stołów, snując czarne myśli, i czekał, aż profesor skończy rozmawiać na korytarzu z maruderami. Z jakichś powodów pociechę przyniosło mu to, że Alice też kazano zostać. Siedziała pod oknem, patrząc w rozmarzeniu na wolno płynącą rzekę Hudson. Jej kulka latała powoli wokół jej głowy niczym leniwy miniaturowy satelita, od czasu do czasu wpadając na szybę, kiedy Alice pochylała się za bardzo. Dlaczego tej dziewczynie magia przychodziła bez wysiłku? I czy rzeczywiście tak bez wysiłku, jak mu się zdawało? Nie potrafił uwierzyć, że Alice musi się męczyć tak jak on. Penny też został. Jego okrągła twarz była blada i skupiona. Miał na sobie mundurek Brakebills, ale pozwolono mu nosić do niego tomahawk.

      Profesor March wrócił do sali, za nim weszła profesor Van der Weghe. Nie traciła czasu na wstępy.

      – Poprosiliśmy waszą trójkę o pozostanie, ponieważ rozważamy przeniesienie was w semestrze letnim na drugi rok – powiedziała. – Oczywiście będziecie musieli pracować samodzielnie, żeby w grudniu zaliczyć egzaminy z pierwszego roku, a potem dogonić drugi rok, myślę jednak, że sobie poradzicie. Mam rację?

      Spojrzała na nich zachęcająco. Nie tyle ich pytała, ile wydawała polecenie. Quentin, Penny i Alice popatrzyli na siebie niepewnie i odwrócili wzrok. Długie doświadczenie nauczyło Quentina nie dziwić się niczemu tam, gdzie w grę wchodziła ocena jego możliwości intelektualnych przez innych ludzi, a ten objaw uznania z pewnością zadośćuczynił mu za koszmar publicznego rozpuknięcia kulki. Wszyscy zachowali powagę. Wyglądało na to, że przywilej przeskoczenia roku w Brakebills będzie go kosztował masę pracy. Wcale nie był pewien, czy tego chce.

      – Dlaczego? – spytał Penny. – Dlaczego przenosicie nas wyżej? Przeniesiecie kogoś klasę niżej, żeby zrobić dla nas miejsce?

      Miał rację. W Brakebills każdy rocznik liczył dokładnie dwudziestu studentów, nie więcej, nie mniej. Tak było zawsze.

      – Różni studenci uczą się w różnym tempie, Penny – odparła wymijająco profesor Van der Weghe. – Chcemy, żeby wszyscy znajdowali się na najwłaściwszych dla siebie miejscach.

      Nie mieli dalszych pytań. Po odpowiednio długiej pauzie profesor Van der Weghe uznała ich milczenie za zgodę.

      – Świetnie – powiedziała. – Powodzenia.

      Te słowa wtrąciły Quentina w nową, mroczniejszą fazę życia w Brakebills akurat w chwili, gdy zdołał zadowalająco opanować poprzednią. Już wcześniej pracował ciężko, ale czasami symulował, tak jak wszyscy. Włóczył się po kampusie, zabijał czas, przesiadując z kolegami z roku w bawialni pierwszorocznych, która była nędzna, lecz przytulna, z kominkiem, stadem śmiertelnie rannych kanap i foteli oraz żenująco okulawionych gier „edukacyjnych” – głównie magicznych wersji Trivial Pursuit – wystrzępionych, poplamionych i pozbawionych najważniejszych elementów kart i kostek. Mieli nawet nielegalną konsolę wideo ukrytą w szafie, wersję sprzed trzech lat podłączoną do jeszcze starszego telewizora. Śnieżyła i resetowała się, jeśli w promieniu dwustu metrów ktoś wykonał zaklęcie, czyli w zasadzie bez przerwy.

      To wszystko należało już do przeszłości. Teraz nie było takich chwil, kiedy Quentin się nie uczył. Mimo ostrzeżeń Eliota i tego, co zobaczył do tej pory, nadal wyobrażał sobie, że studiowanie magii będzie cudowną podróżą przez tajemniczy ogród, gdzie ciężkie owoce wiedzy zrywa się radośnie z nisko rosnących gałęzi. Zamiast tego co dzień po południu, po pezetach, szedł prosto do biblioteki, żeby odrobić normalną pracę domową, a potem wracał tam po kolacji, aby się spotkać z przydzielonym mu nauczycielem.

      Trafił do profesor Sunderland, ślicznej młodej kobiety, która podczas egzaminów wstępnych kazała mu rysować mapy. Wcale nie wyglądała tak, jak powinien wyglądać czarodziej: miała blond włosy, dołeczki i rozpraszająco ponętną figurę. Uczyła wyższe roczniki, czwarto- i piątorocznych, stąd nie miała wiele cierpliwości dla amatorów. Musztrowała go bez przerwy w zakresie właściwych gestów, zaklęć, wykresów i tabel, a kiedy opanował je bez zarzutu, okazywało się, że to świetnie na początek, teraz jednak chce jeszcze raz zobaczyć siódmą i trzynastą etiudę Popper, powoli, w normalnym tempie, potem od tyłu, tak na wszelki wypadek. Jej ręce robiły rzeczy, jakich Quentin nie potrafił sobie nawet wyobrazić, o wykonaniu nie wspominając. To byłby koszmar, gdyby się w niej dziko nie zadurzył.

      Czuł się niemal tak, jakby zdradzał Julię. No ale czy naprawdę był jej coś winien? Przecież nigdy jej nie obchodził. A profesor Sunderland miał na miejscu. Chciał mieć kogoś, kto by należał do jego nowego świata. Julia straciła swoją szansę.

      Spędzał teraz o wiele więcej czasu z Alice i Pennym. W Brakebills pierwszorocznych obowiązywało gaszenie świateł o dwudziestej trzeciej, lecz oni, zważywszy na nawał pracy, musieli jakoś obejść tę zasadę. Na szczęście w jednym ze skrzydeł dla studentów znajdowała się mała salka wyłączona spod zaklęć nadzoru, których używali nauczyciele, by wymusić posłuszeństwo. Zapewne wyłączyli ją spod nich celowo, właśnie na takie okazje. Pokój był zapuszczony – wilgotny, pozbawiony okien, w kształcie trapezu – stała tu kanapa, stół i krzesła, a nauczyciele nigdy do niego nie zaglądali. Quentin, Alice i Penny przychodzili tu, kiedy reszta pierwszorocznych leżała już w łóżkach.

      Stanowili dziwną grupę: Alice zwykle siedziała zgarbiona przy stole, Quentin rozwalał się na kanapie, a Penny chodził w kółko albo siadał po turecku na podłodze. Znienawidzone podręczniki lady Popper zostały zaklęte w taki sposób, że gdy ćwiczyło się przed nimi, sygnalizowały poprawność wykonania etiudy zmianą koloru na zielony (dobrze) lub czerwony (źle). Natomiast wkurzająco milczały na temat tego, co schrzaniłeś.

      Alice jednak zawsze to wiedziała. Z nich trojga to ona była geniuszem. Miała nadnaturalnie giętkie ręce i nadgarstki i niezwykłą pamięć. Wręcz pochłaniała języki obce. Kiedy koledzy z roku nadal mozolnie wkuwali środkowoangielski, ona zgłębiała już arabski, aramejski, starowysokoholenderski i starocerkiewny. Pozostała przeraźliwie nieśmiała, choć późne wieczory spędzane w towarzystwie Quentina i Penny’ego zmniejszyły jej rezerwę do tego stopnia, że czasami wymieniała się z nimi notatkami i uwagami. Od czasu do czasu ujawniała nawet poczucie humoru, choć najczęściej opowiadała dowcipy w starocerkiewnym.

      Zresztą i tak przy Pennym nie miało to sensu, ponieważ był całkowicie wyprany z poczucia humoru. Ćwiczył sam, mamrocząc pod nosem i obserwując w opartym o ścianę wielkim barokowym lustrze w pozłacanej ramie, jak jego blade ręce kreślą w powietrzu znaki. Lustro miało na sobie stare, wyblakłe i zapomniane zaklęcie, więc odbicie Penny’ego czasami zastępował widok pozbawionego drzew wzgórza i bezmiaru gładkiej trawy pod bezkresnym niebem. Zachowywało się jak telewizor z marnie zainstalowaną kablówką, odbierający błądzące obrazy z jakiegoś innego świata.

      Zamiast robić sobie przerwę, Penny czekał w beznamiętnym milczeniu, aż obraz z powrotem się zmieni. Quentina wkurzało to lustro, miał wrażenie, że zza wzgórza wylezie zaraz coś strasznego albo że to coś tkwi pod ziemią pochowane żywcem.

      – Zastanawiam się, gdzie to jest – powiedziała pewnego razu Alice. – W prawdziwym życiu.

      – Nie mam pojęcia – odparł Quentin. – Może to Fillory.

      – Może powinieneś spróbować tam wejść. W książkach zawsze tak to działa.

      – Fajnie by było, nie? Pomyśl tylko, moglibyśmy tam wejść i uczyć