Rabik stał nad proboszczem i obserwował, jak płoną cienkie księgi metrykalne Pasiki. Nawet parafialna księga zmarłych, nawet księga małżeństw, skrupulatnie prowadzona przez proboszcza. Kiedy płonęli zmarli, Rabik zapisał sobie w pamięci, żeby wymienić krzyże na cmentarzu z greckokatolickich na te inne, proste, mazurskie, co było o tyle łatwe, że większość z nich była drewniana.
– Jeżeli będą pytać, to my Mazury. Ichniejsza wiara i Kościół. Jak powiesz co innego i przyjdą po nas, któryś z nas ucieknie i przyjdzie po ciebie.
Następnego dnia Rabikowie podeszli do kościoła w Wołkowyi. Fedor wszedł do środka. Pierwszy raz oglądał w środku katolicką świątynię. Dzień przesiedzieli w krzakach, każdy osobno. Minęli ich raz ludzie z bronią. Rabikowie nie wiedzieli, kto to: polska samoobrona, byli akowcy, Ukraińcy, wojsko polskie lub sowieckie, zwykli bandyci czy dezerterzy z którejkolwiek ze stron podszywający się pod kogo bądź.
W nocy poświęcili bitą godzinę na kradzież okazałego metalowego krzyża z katolickiego cmentarza. Fedor długo wybierał taki, który miałby średnicę najbardziej zbliżoną do średnicy krzyża na ich małej cerkwi.
4
Synowie położyli swój ciężki ładunek pod chyżą i weszli do środka.
Fedor wszedł pierwszy. Ale zamiast pić łapczywie, zamiast rozglądać się za jedzeniem, stanął w prawym rogu izby. Oglądał obrazy – oleodruki, reprodukcje ikon, zawieszone nad stołem.
Matka Boska: Bogurodzica Hodegetria. Hodigitria, mówi sobie Fedor po swojemu, Hodigitria. Skąd tyle klejnotów pod szyją? I na przegubach. Szata – czerwona z zewnątrz, zielona od spodu. Ładne. Albo grube policzki. Też jadła na okrągło czyr? U nas takie mają. Jedzenia nie ma, na przednówku zawsze głód, ale poliki pulchne. Uniesiony podbródek.
Święty Bazyli Wielki patrzy gdzieś w bok. Ejże, Bazyli! Co tam widzisz? Fedor układa ręce przed sobą, tak jak robi to święty. Bazyli w prawej dłoni trzyma kij. Na lewej ręce święty ułożył księgę, otwartą i wielką, bo okładka opiera się na dłoni i sięga aż do zgięcia łokciowego. Fedor powtarza gesty świętego, nie dowiaduje się jednak dzięki temu, na co patrzy Bazyli.
Święty ma na głowie jakąś ozdobną czapę. Broda nie jest ani siwa, ani ścięta na szpic. Włosy nie są czarne, jakie być powinny zdaniem Fedka, ale brązowe. Święty wygląda jednak dostojnie, no i jest podpisany, więc każdy, kto potrafi czytać, może potwierdzić, że Bazyli Wielki to Bazyli Wielki, z brodą właściwą czy nie, łysiejący czy grzywiasty, patrzący w lewo czy w prawo.
– Fedko! – powiedział ktoś głośno za plecami. – Fedor! – kobiecy głos przeszedł we wrzask. To Anna.
Jest i obraz przedstawiający Szymona Zelotę (Rabik mówi na niego: „Zeletę”) z piłą. Narzędzie jest czyste, żadnej krwi. Powinny zostać bebechy. Gdyby naprawdę go przecięli, na ząbkach wisiałyby fragmenty jelit, grudki wątroby. Piła na obrazie jest metalowa, chociaż powinna być drewniana. Ale kto tam w Lesku, gdzie Fedor kupił oleodruk, wie, jaką piłą cięli Szymona.
Synowie obudzili Annę, kiedy krzątali się po chyży. Anna już nie krzyczy, szepcze teraz z synami. Żona Petry przygotowuje śniadanie. Niedawno urodziła dziewczynkę, której nadano imię Ewa. Paraskewia ledwie stoi na nogach z niewyspania i przemęczenia.
Fedko zmrużył oczy. Jeżeli przymknie je odpowiednio, widzi, co jest naszkicowane na okładce zielonej księgi trzymanej przez świętego Mikołaja Cudotwórcę na kolejnym oleodruku.
Cudotwórcę. Takiego jak ich rybak podziemny, Halberstam. Ale ten na obrazie ubiera się inaczej. Szata w czarne krzyże. Geometryczne i nienaturalne. Materiał się nie marszczy. Żadnej grubej czarnej kreski znaczącej fałdy.
– Daj Boże, żeby się udało, daj Boże, żebyśmy tu zostali, daj Boże, żeby ludzie uwierzyli, że to dla nich to wszystko, co robię – mruczał Rabik litanię i spoglądał na piąty obraz. Chrystusa Pantokratora. Berło. Spojrzenie na wprost. Na Rabika. Na chatę.
Pomarszczona i poszarzała po dwóch nieprzespanych nocach twarz Rabika zapadła się w sobie. Gdyby zamknął oczy, można by pomyśleć, że jest martwy. Każdy by tak pomyślał. Poza bisurkanią. Ta by poznała. Pozna upiora, to i pozna, czy martwy, czy żywy.
– Fedko! – teraz to wrzask ojca rozległ się w chacie. Ręka wystająca zza pieca drżała. Wasyl trzymał w niej nóż. Barłóg na zapiecku trząsł się i podrygiwał w rytm kaszlu.
Pięć dużych świętych obrazów.
– Fedek! Co ty wyrabiasz z tą dzieciarnią?! Czemu taki hałas? Co tam przytachaliście?
Ojciec Fedora słyszał wszystko. Nawet odgłosy za ścianą, na zewnątrz chyży. Pewnie nie spał, jak każdy stary. Krzyk Anny przestraszył go. Nóż. Stary nie dałby rady dźgnąć nawet niemowlaka.
Obok czternaście małych obrazków.
Nawet niemowlaka? Fedor przypomniał sobie, jak oberwał od Wasyla, kiedy nie chciał przechować cadyka w chyży. Raz! I dwa! I trzy! Ale to było dawno.
Anioł Stróż przeprowadzający dziecko przez kładkę (to dobry temat ostatnimi czasy), Przemienienie Pańskie (niewiele widać, ale to naprawdę święty obrazek), święty Józef z Dzieciątkiem Jezus. Święty Dymitr Męczennik, święta Paraskewia Tyrnowska. I kilka scen, których znaczenie Rabik nie bardzo rozumie.
Na samym końcu wisi kalendarz. I na co im teraz kalendarz? Na co im to wszystko, gdyby żołnierze pognali ich przed siebie tak, jak kiedyś Sowieci pognali mieszkańców prawobrzeżnej Soliny, a Niemcy pognali woły?
Anna wyszła na zewnątrz.
Nad wejściem dwa obrazy świętych. Można by się im przyjrzeć, ale Fedor nie chce jeszcze odwracać się od ściany. Woli tak stać i patrzeć w oczy Chrystusowi.
– Fedko! Boże drogi, co to za krzyż?! Synowie mówią, że to na naszą cerkiew! Fedko! Powiedz coś! – lamentowała Anna, kiedy wróciła do środka.
Aha, są też na ścianie trzy krzyże, pamiątki poświęcone w święto Jordanu. Ludziom otwierało się niebo w tę noc przed Epifanią. Można prosić Boga o wszystko, o co się pragnie. Szkoda, że Bohojawlenije to nie dzisiaj. Kiedyś Fedor wciągnął Annę do wody po obrzędzie, potknęła się w rzece o nogę Fedka i klapnęła na tyłek, a ty mene buch! – w bołoto, zanurzając się prawie w całości w zimnej rzece. Oboje dostali, każde w swoim domu, solidne baty. Tradycja nie tradycja, należało wciągać do wody tak, aby się za bardzo nie zmoczyć. Wtedy, w młodości, całkiem poważnie prosił niebiosa o Annę. Dzisiaj nie ma święta i nie ma sensu prosić. Dziś samemu trzeba zastąpić Boga. Zrobić, co należy.
Teraz, od tyłu, widać, jak daleko głowa Fedora znajduje się od zwykłego jej położenia u innych ludzi. Musi to wynikać ze zmęczenia dwiema dobami wędrówki, z napięcia ciała, które uwidoczniło wadę kręgosłupa.
Fedor odwrócił się. Za nim stała Anna z opuszczonymi rękoma. Powinna przygotować kisielicu, barszcz z mąki na śniadanie. Paraskewia, żona włochacza, robi to byle jak. Jak to młódka. Za plecami Anny krzątali się synowie – pili łapczywie mleko, przegryzali czosnkiem, sprawdzali, czy z wieczerzy nie zostały ziemniaki. Bali się tylko dotykać chleba: to domena ojca.
Po tym, co się wydarzyło tej nocy, synowie nie spoglądali nawet w stronę oleodruków. Unikali wzroku patronów tej chyży, ich surowego wejrzenia.
Tylko Fedor miał odwagę rozmawiać ze świętymi. Bez słowa prosił o wybaczenie tego, co już zrobił i co miał zamiar