Ojczyzna jabłek. Robert Nowakowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Robert Nowakowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая литература
Год издания: 0
isbn: 9788308072455
Скачать книгу
nieco częściej niż w reszcie świata. No i, ostatecznie, była jeszcze jedna cenna rzecz, którą przywiózł ze sobą Mozes. Rabikowie, którzy jak wszyscy u Bojków byli miłośnikami legend, wieczorami wysłuchiwali chasydzkich opowieści, niezrozumiałych, ale fascynujących.

      Fedor, kiedy już pozbawiony został prawa wyboru, spieszył się, aby zdążyć do zimy z budową schronienia dla chasyda. Nie udało mu się przed pierwszym śniegiem, jednak przed pierwszym wielkim mrozem ziemianka była gotowa.

      – Ta spustimsja na dno, hospody rebe – „Ano, zejdziemy na dół, panie rabinie”, oświadczył Rabik cadykowi, używając ceremonialnego wyrażenia zarezerwowanego dla najszacowniejszych istot na świecie, z Bogiem włącznie: „hospody”.

      Dół przypominał bojkowską jamę gospodarczą przeniesioną pod chatę, bardzo jednak prowizoryczną. Zabrakło czasu na porządne kamienne ściany czy kolebkowe sklepienie z kamienia. Otwór wyryto w polepie z gliny. Krótka drabinka prowadziła do pierwszej części, prosto na ścianę z desek i drewniane drzwi. Po ich otwarciu mężczyźni znaleźli się w niskim i ciasnym pomieszczeniu o ścianach wyłożonych słomianymi matami. Jedyną wentylację stanowiły dziury w ziemi wyryte zaostrzonymi leszczynowymi kijami pod takim skosem, aby wychodziły na zewnątrz chyży.

      Wszyscy mieszkańcy wsi wiedzieli od samego początku, że w Rabikowych jamach ukrywa się człowiek, i to taki, który nie bał się nosić kompromitującego chałata i żydowskiego nakrycia głowy. Nie wszystkim się to pewnie podobało, ale Pasika to była wieś jednego człowieka. W dawnych czasach Fedor Rabik nosiłby miano kniazia, sołtysa wsi założonej na prawie wołoskim, teraz był najważniejszą osobą we wsi bez żadnych tytułów. Władztwo sołtysa Soliny uznawał o tyle, o ile uznawał to za konieczne – i działało to w obie strony. Sołtys dawno się zorientował, że nie ma co zadzierać z Rabikami, którzy z pogardą odnoszą się do wszelkich zarządzeń.

      Zresztą także Mozes był na bakier z tytułami i nazewnictwem. W mitologii swojego życia pomijał, nawet na własny użytek, fakt, że w świetle powszechnej opinii i żydowskiego prawa nie był ani rabinem, ani cadykiem, a z trudnością dałoby się go nazywać i chasydem, skoro sprzeciwił się zasadom swojego ojca i głosił niestworzone herezje. Sam twierdził, że cadykiem można w zasadzie nazwać każdego, przypisując mu nadnaturalne zdolności, ale w ocenie Mozesa cadykiem jest tylko ten, kto potrafi rozmawiać ze zwierzętami. Nie należy wierzyć nikomu, kto twierdzi inaczej. Cadyk, który nie gada ze zwierzakami od czasu do czasu, może wcale nie być cadykiem, ale zwykłym przebierańcem.

      Mozes nie poprawiał więc ludzi, kiedy nazywali go tak nieco na wyrost. Przeciwnie, cieszył się, bo przecież decydowały przymioty ducha i umiejętności dane przez Boga, nie ludzka opinia.

      Kiedy minęła pierwsza zima wojny, Halberstam zaczął czasami wychodzić na zewnątrz. Rabik ofiarował mu swoją hunię, ale była tak wąska, że nijak nie mogła zamaskować tego, kim jest Mozes. Zrezygnował więc z przebrania i szedł tak, jakby to była droga w Bobowej dawno temu, w podniszczonym chałacie i w kapeluszu. Na swój sposób dość nieoczekiwanie spacery Mozesa okazały się bardzo uciążliwe – właśnie z powodu cadykowych umiejętności. Raz, wypełniony żalem i tęsknotą za podróżami, zapuścił się wieczorem, po zmroku, w zarośla nad Sanem, doszedł do najbliższej kępy drzew, by rozkoszować nos wonią ich kory. I oto kiedy wracał, podążali za nim jeleń i stadko saren, lis biegł obok spóźnialskich kaczek, nie mogąc oderwać się od ich zapachu, a gdzieś w najgłębszym cieniu, kuląc ogony, gnała wataha wilków. Sowa przelatywała tak nisko, że o centymetry mijała zwierzęce łby. Za którymś razem wylądowała cadykowi na kapeluszu i przez dłuższą chwilę kręciła głową wokoło, dziwiąc się tej ruchomej platformie, aż zaczęła się zsuwać i odleciała.

      Jeden z synów Fedora, który szedł po kryjomu za Mozesem, kiedy ujrzał tę arkę Noego, pobiegł po pomoc.

      – He! He! – z wsi wybiegli Rabikowie, płosząc zwierzaki.

      Zwierzęta, acz niechętnie, zaczęły pierzchać, tylko wiewiórka, która dotąd trzymała się gdzieś z boku, skoczyła i wczepiła się w żydowską kapotę. Zdawała się tak przerażona perspektywą rozstania z rabinem, tak mocno trzymała chałat swoimi łapkami, że Mozes wziął ją ze sobą. W miesiąc spustoszyła bojkowskie zapasy orzechów laskowych i spasła się tak bardzo, że cadyka bolało ramię, na którym siadywała. Było w tym przygarnięciu leśnego zwierzątka pewne wyrachowanie. Zwierzę stało się gwarancją, że cadyk się nie udusi, gdyby dziury w ziemi podczas którejś śnieżycy lub ulewy uległy zniszczeniu. Istniała – niezbyt wielka, ale realna – szansa, że Veverke pierwsza zacznie odczuwać brak tlenu i chasyd nie-chasyd to zauważy.

      Po tym zdarzeniu jeszcze tydzień później widziano dziki, które podchodziły do wioski i stały bez ruchu, zamiast ryć w ziemi. Unosiły nosy, szukając zwietrzałego zapachu cudotwórcy, spoglądały na chyżę Fedka i niechętnie odchodziły, by wrócić znów ze zwierzęcą nadzieją, że to, co zdarzyło się raz, może zdarzać się wiecznie.

      Rabikowie

      sierpień 1945

      1

      Pasika, rodzinna wioska Jelka, w zasadzie stanowiła tylko przysiółek Soliny, zarówno z racji położenia, jak i administracyjnie. Nieco od Soliny oddalona, w rzeczywistości różniła się od niej znacząco. Solina była głównie polska, chociaż bojkowska społeczność zbudowała tam okazałą cerkiew; Pasika zaś była prawie w całości bojkowska.

      Na wzgórzu nieopodal Pasiki stała, górując nad wioską, mała cerkiew, a ściśle mówiąc, drewniana kaplica. Wieść niosła, że powstała przede wszystkim z zawiści. Bojkowie nie mogli pozwolić na to, żeby sąsiednia Solina była od nich lepsza. Chcieli własnej świątyni i ją zbudowali, choć ze względu na skromne rozmiary zaspokajała ich potrzeby jedynie tymczasowo.

      Pasika nie wyróżniała się niczym szczególnym. Nie wiadomo natomiast, czy gdzieś w świecie Bojków jeszcze istniała taka rodzina, jak ta Rabików. Taka, w której nie było żadnej córki, sami synowie.

      Kiedy wychodzili w pole, przypominali mały oddział. Ojciec szedł zazwyczaj pierwszy, lekko pochylony, z ulubionym toporkiem w jednej ręce, drugą trzymając za uzdę konia.

      Następny kroczył Semen, z twarzą, która była i nie była twarzą Semena – z lewej strony nos wyglądał normalnie, ale po jego prawej stronie ziała czarna dziura, lewa część twarzy była gładko obciągnięta skórą, podczas gdy z prawej strony skóra zwisała mu fałdami, lewe oko patrzyło bystro, prawe zaś było przymrużone i łzawiło, a powieka drżała na nim bez przerwy. Nikt nie mówił na niego Semen, ale Harkotiw, z powodu uszkodzenia gardła i wydawanych co jakiś czas dźwięków. A mimo to był następcą głowy rodu, zawidcą. Miał bowiem wielki dar, mimo kalectwa dany mu przez Boga – starszeństwo.

      Trzeci szedł Petro. Chwytając z zamkniętymi oczyma jego rękę, można było odnieść wrażenie, że to niedźwiedzia łapa. Wołochatyj czy nie, lubił fizyczny kontakt: a to stukał innych pieszczotliwie pięścią po policzku, a to uderzał w ramię, a to dawał kuksańca w bok, wszystko to z szerokim uśmiechem. Był żonaty od prawie roku z szerokobiodrą Paraskewią, obecnie w ósmym miesiącu ciąży. Mieszkali z Rabikami, a synowie uczyli się sztuki miłości od młodego małżeństwa, śpiącego w tej samej izbie co pozostali bracia i stary Wasyl, ojciec Fedka, ulokowany na zapiecku.

      Stanko, czwarty w kolejności, był najsilniejszy z nich wszystkich, jakby w jednym ciele zebrały się prawie w całości Boże dary mocy, a dopiero ich resztkami zostali po trochu obdarowani inni Rabikowie.

      Piąty szedł Dmytro-Żmijołap, wyglądający jak szczapa, o pomarszczonej fizjonomii godnej wpyra, który brał w obie ręce zygzakowate gadziny i kładł sobie na ramionach, wkładał im palce w gębę i demonstrował, jak szybko żmija składa swoje zakrzywione zęby po ukąszeniu go w szyję.