Potem szedł Mykoła, najmniej chyba udany – tyczkowaty chłopak o nadmiernie długich rękach i nogach, wyglądających jak cztery drągi wbite w słabowity korpus. Kiedy się urodził, matka nie miała już dla niego mleka; karmiony krowim, rósł powoli i chorował.
Dopiero na samym końcu wlókł się Jelko. Potykał się o własne nogi, a gdyby nie sylwetka najmłodszego Mykoły przed nim, skręciłby natychmiast w złą stronę, tak bardzo jego myśli zajęte były Niną, łemkowską dziewczyną z Bereżnicy Niżnej.
2
Kiedy od strony pól, na które pojechał Stanko, dobiegł odgłos serii z automatu, pobladły Fedor wskazał ręką w tamtą stronę i rozkazał:
– Biegnijcie!
Jelko i Jewstachyj ruszyli pędem. Gdy wyłonili się zza wzniesienia, ujrzeli przed sobą kilka osób wbijających w ziemię kolby karabinów, kopiących nogami i wrzeszczących po rosyjsku. Koń Rabików stał obok, trzymany przez jednego z mężczyzn.
– Moskale! – Jelko chwycił Jewstachyja za bluzę.
Zatrzymali się, ale było już za późno, trudno było ich nie dostrzec na rżysku. Żołnierze zobaczyli chłopaków i zaczęli krzyczeć, mierząc z automatów:
– Schodzić, bo strzelamy! – Mimo sporej odległości Jelko i Jewstachyj dobrze zrozumieli polecenie Sowietów.
Jeden z żołnierzy strzelił w pole na prawo od nich i znów wycelował broń w ich stronę.
– Nie uciekać, bo zabiję!
Chłopcy zeszli na dół. Żołnierze bili kolbami i kopali Stanka. Leżał nieruchomo, skulony. Seria z automatu poszła po udach. Krwawił przez poszarpane nogawki.
– Weźcie łopaty! Stamtąd – wskazali stojącą na drodze furmankę pilnowaną przez dwóch ćmiących skręty żołnierzy.
Jelko wiedział, że on i Jewstachyj zginą, jeżeli będą się ociągać. Że to, co się już stało, miało się stać, a ich jedynym zadaniem jest teraz robić to, co każą im ci ludzie.
– To banderowiec, nie chciał oddać kontrybucji – tłumaczył jeden z żołnierzy, kiedy obaj bracia kopali grób; miał odstrzeloną dolną połowę ucha. – My zwycięzcy, potrzeba nam koni. Wy stąd? – Jelko nie odpowiedział. Jewstachyj płakał. – Pamiętajcie, żeby do Ukraińców nie iść. Żeby nie do lasu. Bo my was wszystkich zabijemy. My pobieditieli – wypowiedział zaklęcie dające mu prawo do wyrokowania o życiu i śmierci.
Kopanie trwało nieznośnie długo. Jelko zastanawiał się, dlaczego dotychczas nie pojawili się ojciec, bracia i najbliżsi krewni z Pasiki. Ale przecież wiedział: jakakolwiek próba oporu wobec ludzi z bronią mogła tylko spowodować krwawy odwet, spalenie całej wioski. Jutro lub pojutrze pojawiłby się oddział, który spacyfikowałby Pasikę. Takie historie zdarzały się już w powiecie w ostatnich miesiącach. Gadano o tym, a plotki były jeszcze straszniejsze, bo mieszały fakty ze zmyśleniem. Pojedyncze, niepowiązane niczym morderstwa, o których wieści podawano sobie z ust do ust, układały się w krwawy ciąg zbrodni, tym potworniejszych, że dokonywanych prawie codziennie, niemal w każdej miejscowości powiatu.
Kiedy podnieśli brata, Stanko jęknął.
– On żyje – powiedział Jelko cicho do Jewstachyja.
– Naprawdę? – Żołnierz z oderwaną połową ucha usłyszał, zbliżył się i płynnym ruchem, z rozpędu kopnął Stanka leżącego na rękach chłopaków. – No to poprawimy, co? – Zdjął broń z ramienia.
Jelko pospiesznie poprawił chwyt i spróbował opuścić brata łagodnie do grobu. Nie udało mu się. Ciało wysmyknęło mu się z rąk i wpadło do dołu. Jelko sam przy tym wpadł do środka i zaczął nerwowo wygrzebywać się w górę. Miał wrażenie, że zaraz padną strzały i w tym płytkim grobie na środku pola spocznie trójka braci.
– Zakopać! – Żołnierz poczekał, aż Jewstachyj wyciągnie Jelka. – No już! Bystro!
Usta Stanka rozchyliły się trochę, gdy pierwsze grudy spadły na jego twarz.
Jewstachyj znieruchomiał z oczyma wbitymi w ciało brata i wydobył z siebie zduszony jęk. Żołnierz wbił mu lufę w bok i warknął coś.
Kiedy ziemia przykrywała Stanka, Sowieci rozmawiali ze sobą przy furmance. Podeszli po chwili do chłopaków z butelką samogonu w ręku.
– Mieszkacie tam?
Mieli ochotę zaprzeczyć, ale przecież przyszli z tamtej strony. Żołnierze skinęli na Jewstachyja.
– My pobieditieli. I konie pobieditieli. Idź po coś dla koni. Konie muszą jeść.
Jewstachyj drżał. Nie dał rady iść. Oparł się o łopatę i próbował się opanować.
– Nie bój się. Wszystko będzie dobrze.
– A macie sól? Sól! – Jeden z nich zaciamkał, przesunął palcami w powietrzu, uniósł oczy w górę. To był starszy, łysy mężczyzna, z głębokimi zmarszczkami na całej twarzy. – Sól!
Nie używali soli. Nawet przed wojną to był rarytas. Jewstachyj wiedział, że Teodor, sąsiad zza płotu, mógł mieć schowaną małą szczyptę. Opanował się i pobiegł w górę, do wioski.
Jelko został sam z żołnierzami. Wbił łopatę w ziemię, ale żołnierz z uszkodzonym uchem go powstrzymał.
– Prrr. Nie trzeba. Potem. Koniom jeść, a nam pić trzeba.
– Nu, za dobrą robotę trzeba wypić – dodał pomarszczony. – Złego Ukraińca pochowali. A wy nie złe?
– Nie! – krzyknął prawie Jelko. Zacisnął ręce na trzonku.
– Nie Ukraińcy?
– Nie, nie!
– To dobrze. Wojna jest wojna, a wódka jest wódka.
– Wypij. – Trzeci z nich, milczący, brudny od czegoś na twarzy, podał Jelkowi samogon. – Wy nam pomogliście, my wam pomożemy.
Jelko upił łyk. To była paskudna ciecz. Zachłysnął się.
– Job twoju mać! Dawaj flaszkę. – Brudas wyrwał ją Jelkowi.
– A wiesz, jak twój towarzysz nie przyjdzie, to znaczy, że zły Ukrainiec. To i ciebie zabijemy. My was rozstrzelamy. Ot, tak. Nie miej nam za złe. Wódka jest wódka, ale wojna jest wojna.
Jelko zaczął się modlić o powrót brata. Chciał złożyć ręce, ale się przestraszył. Mogła to być dla żołnierzy wskazówka, że jest Ukraińcem. Skoro już uniósł dłoń, zaczął dłubać przy dolnej wardze, odciągał ją i gładził. Dziwił się, że nie każą mu zasypywać Stanka. Próbował zerknąć w głąb grobu. Był prawie pewien, że ziemia się rusza.
Żołnierze wypili pół butelki. Jelko miał nadzieję, że pijackim zwyczajem nie przestaną, dopóki nie wypiją całej, ale przeliczył się.
– Nu, my musimy jechać, a ty...
Ten z naderwanym uchem zaczął zdejmować z ramienia pepeszę. Wtedy zauważył, że Jewstachyj schodzi na dół.
– Szybciej! – krzyknęli na niego. Zaczął biec.
Zajrzeli do wiadra z owsem, ucieszyli się ze