Ojczyzna jabłek. Robert Nowakowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Robert Nowakowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая литература
Год издания: 0
isbn: 9788308072455
Скачать книгу
w jego obecności nawet dziesięć lat wstecz, zaśpiewać piosenkę słyszaną lata temu czy powtórzyć kazanie, i to z wiernym naśladowaniem intonacji właściwej mówiącemu. Wytwarzało to wokół niego aurę niezwykłości, a nikomu nie przyszło do głowy, że powinien umrzeć od nadmiaru tego, co spamiętane, od kotłujących się w jego głowie zdań ludzi żywych i umarłych, melodii i modlitw, odbierających mu sen.

      Potem szedł Mykoła, najmniej chyba udany – tyczkowaty chłopak o nadmiernie długich rękach i nogach, wyglądających jak cztery drągi wbite w słabowity korpus. Kiedy się urodził, matka nie miała już dla niego mleka; karmiony krowim, rósł powoli i chorował.

      Dopiero na samym końcu wlókł się Jelko. Potykał się o własne nogi, a gdyby nie sylwetka najmłodszego Mykoły przed nim, skręciłby natychmiast w złą stronę, tak bardzo jego myśli zajęte były Niną, łemkowską dziewczyną z Bereżnicy Niżnej.

      2

      Kiedy od strony pól, na które pojechał Stanko, dobiegł odgłos serii z automatu, pobladły Fedor wskazał ręką w tamtą stronę i rozkazał:

      – Biegnijcie!

      Jelko i Jewstachyj ruszyli pędem. Gdy wyłonili się zza wzniesienia, ujrzeli przed sobą kilka osób wbijających w ziemię kolby karabinów, kopiących nogami i wrzeszczących po rosyjsku. Koń Rabików stał obok, trzymany przez jednego z mężczyzn.

      – Moskale! – Jelko chwycił Jewstachyja za bluzę.

      Zatrzymali się, ale było już za późno, trudno było ich nie dostrzec na rżysku. Żołnierze zobaczyli chłopaków i zaczęli krzyczeć, mierząc z automatów:

      – Schodzić, bo strzelamy! – Mimo sporej odległości Jelko i Jewstachyj dobrze zrozumieli polecenie Sowietów.

      Jeden z żołnierzy strzelił w pole na prawo od nich i znów wycelował broń w ich stronę.

      – Nie uciekać, bo zabiję!

      Chłopcy zeszli na dół. Żołnierze bili kolbami i kopali Stanka. Leżał nieruchomo, skulony. Seria z automatu poszła po udach. Krwawił przez poszarpane nogawki.

      – Weźcie łopaty! Stamtąd – wskazali stojącą na drodze furmankę pilnowaną przez dwóch ćmiących skręty żołnierzy.

      Jelko wiedział, że on i Jewstachyj zginą, jeżeli będą się ociągać. Że to, co się już stało, miało się stać, a ich jedynym zadaniem jest teraz robić to, co każą im ci ludzie.

      – To banderowiec, nie chciał oddać kontrybucji – tłumaczył jeden z żołnierzy, kiedy obaj bracia kopali grób; miał odstrzeloną dolną połowę ucha. – My zwycięzcy, potrzeba nam koni. Wy stąd? – Jelko nie odpowiedział. Jewstachyj płakał. – Pamiętajcie, żeby do Ukraińców nie iść. Żeby nie do lasu. Bo my was wszystkich zabijemy. My pobieditieli – wypowiedział zaklęcie dające mu prawo do wyrokowania o życiu i śmierci.

      Kopanie trwało nieznośnie długo. Jelko zastanawiał się, dlaczego dotychczas nie pojawili się ojciec, bracia i najbliżsi krewni z Pasiki. Ale przecież wiedział: jakakolwiek próba oporu wobec ludzi z bronią mogła tylko spowodować krwawy odwet, spalenie całej wioski. Jutro lub pojutrze pojawiłby się oddział, który spacyfikowałby Pasikę. Takie historie zdarzały się już w powiecie w ostatnich miesiącach. Gadano o tym, a plotki były jeszcze straszniejsze, bo mieszały fakty ze zmyśleniem. Pojedyncze, niepowiązane niczym morderstwa, o których wieści podawano sobie z ust do ust, układały się w krwawy ciąg zbrodni, tym potworniejszych, że dokonywanych prawie codziennie, niemal w każdej miejscowości powiatu.

      Kiedy podnieśli brata, Stanko jęknął.

      – On żyje – powiedział Jelko cicho do Jewstachyja.

      – Naprawdę? – Żołnierz z oderwaną połową ucha usłyszał, zbliżył się i płynnym ruchem, z rozpędu kopnął Stanka leżącego na rękach chłopaków. – No to poprawimy, co? – Zdjął broń z ramienia.

      Jelko pospiesznie poprawił chwyt i spróbował opuścić brata łagodnie do grobu. Nie udało mu się. Ciało wysmyknęło mu się z rąk i wpadło do dołu. Jelko sam przy tym wpadł do środka i zaczął nerwowo wygrzebywać się w górę. Miał wrażenie, że zaraz padną strzały i w tym płytkim grobie na środku pola spocznie trójka braci.

      – Zakopać! – Żołnierz poczekał, aż Jewstachyj wyciągnie Jelka. – No już! Bystro!

      Usta Stanka rozchyliły się trochę, gdy pierwsze grudy spadły na jego twarz.

      Jewstachyj znieruchomiał z oczyma wbitymi w ciało brata i wydobył z siebie zduszony jęk. Żołnierz wbił mu lufę w bok i warknął coś.

      Kiedy ziemia przykrywała Stanka, Sowieci rozmawiali ze sobą przy furmance. Podeszli po chwili do chłopaków z butelką samogonu w ręku.

      – Mieszkacie tam?

      Mieli ochotę zaprzeczyć, ale przecież przyszli z tamtej strony. Żołnierze skinęli na Jewstachyja.

      – My pobieditieli. I konie pobieditieli. Idź po coś dla koni. Konie muszą jeść.

      Jewstachyj drżał. Nie dał rady iść. Oparł się o łopatę i próbował się opanować.

      – Nie bój się. Wszystko będzie dobrze.

      – A macie sól? Sól! – Jeden z nich zaciamkał, przesunął palcami w powietrzu, uniósł oczy w górę. To był starszy, łysy mężczyzna, z głębokimi zmarszczkami na całej twarzy. – Sól!

      Nie używali soli. Nawet przed wojną to był rarytas. Jewstachyj wiedział, że Teodor, sąsiad zza płotu, mógł mieć schowaną małą szczyptę. Opanował się i pobiegł w górę, do wioski.

      Jelko został sam z żołnierzami. Wbił łopatę w ziemię, ale żołnierz z uszkodzonym uchem go powstrzymał.

      – Prrr. Nie trzeba. Potem. Koniom jeść, a nam pić trzeba.

      – Nu, za dobrą robotę trzeba wypić – dodał pomarszczony. – Złego Ukraińca pochowali. A wy nie złe?

      – Nie! – krzyknął prawie Jelko. Zacisnął ręce na trzonku.

      – Nie Ukraińcy?

      – Nie, nie!

      – To dobrze. Wojna jest wojna, a wódka jest wódka.

      – Wypij. – Trzeci z nich, milczący, brudny od czegoś na twarzy, podał Jelkowi samogon. – Wy nam pomogliście, my wam pomożemy.

      Jelko upił łyk. To była paskudna ciecz. Zachłysnął się.

      – Job twoju mać! Dawaj flaszkę. – Brudas wyrwał ją Jelkowi.

      – A wiesz, jak twój towarzysz nie przyjdzie, to znaczy, że zły Ukrainiec. To i ciebie zabijemy. My was rozstrzelamy. Ot, tak. Nie miej nam za złe. Wódka jest wódka, ale wojna jest wojna.

      Jelko zaczął się modlić o powrót brata. Chciał złożyć ręce, ale się przestraszył. Mogła to być dla żołnierzy wskazówka, że jest Ukraińcem. Skoro już uniósł dłoń, zaczął dłubać przy dolnej wardze, odciągał ją i gładził. Dziwił się, że nie każą mu zasypywać Stanka. Próbował zerknąć w głąb grobu. Był prawie pewien, że ziemia się rusza.

      Żołnierze wypili pół butelki. Jelko miał nadzieję, że pijackim zwyczajem nie przestaną, dopóki nie wypiją całej, ale przeliczył się.

      – Nu, my musimy jechać, a ty...

      Ten z naderwanym uchem zaczął zdejmować z ramienia pepeszę. Wtedy zauważył, że Jewstachyj schodzi na dół.

      – Szybciej! – krzyknęli na niego. Zaczął biec.

      Zajrzeli do wiadra z owsem, ucieszyli się ze