Didko.
Didko.
Wszyscy znali tę bujdę, w którą wierzono tak żarliwie, jak wierzono w istnienie chat, drzew i obłoków. Gdzieś, kiedyś, nowy właściciel wsi, Żyd – taką wersję powtarzali sobie ludzie – nakazał zdjęcie krzyża z wieży cerkiewnej. Groził, karał, ale nikt się nie poważył na świętokradztwo. Do czasu, kiedy młodzik potrzebujący pieniędzy na siwuchę w żydowskiej karczmie skusił się na diabelskie pieniądze. Zdjął krzyż w atmosferze grozy. Wszyscy spodziewali się katastrofy. Gromu z nieba. Rozstąpienia się ziemi. Czartowskich kamieni zrzuconych z góry. Ale Bóg okazał, że jest miłosierny i sprawiedliwy: ukarał tylko sprawcę, który tego samego wieczoru spił się za żydowskie srebrniki – wpadł po pijanemu do rzeki tuż obok bożnicy i utonął w wirze, długo i daremnie wzywając pomocy. Bóg ukarze Rabików, oj, ukarze. A że Rabikami byli wszyscy w tej wiosce, nawet ona, żona jednego z nich, która przybyła tu z Cisnej na swoją hańbę – kara spadnie na całą wieś.
Maria trzymała się blisko cerkownyka Teodora, opiekuna kaplicy. Teodor, ktoś w rodzaju kościelnego, był jednocześnie bratem Fedora i jedyną osobą, którą Rabik próbował wcześniej w bardzo oględny sposób wtajemniczyć w swoje zamiary. Perswadował mu kilka dni temu przyciszonym głosem, wyprowadziwszy go najpierw za brog – zadaszoną stajenkę pozbawioną ścian bocznych – skąd można było zobaczyć każdego, kto próbowałby ich podsłuchać: Jeżeli cię wywiozą, kto zaopiekuje się kaplicą? Kto będzie o nią dbał? Pozwolisz na to? Musimy zrobić wszystko, co trzeba, żeby tu zostać. Choćbyśmy mieli rozebrać cerkiew, schować ją pod ziemię i wyciągnąć za sto lat.
Ta przesada okazała się niewystarczająca. Cerkownyk stał sztywno z rozdziawionymi ustami, a palce dłoni splótł przed sobą w mały wianuszek. Jedyna porada, którą wykrztusił z siebie Teodor tamtego dnia, brzmiała: wystawmy po obu stronach wsi karawaki, krzyże chroniące przed morem. Przecież wojna to zaraza, a władza to diabelski sposób wodzenia ludzi na zatratę. Rabik podziękował bratu, potem zaś unikał go, kiedy Teodor rozpytywał po wsi, kto pokryje koszty kamieniarza, który wykona karawaki.
Fedor sprawdził wątłe, cienkie linki, chwycił się mocniej cebulki wieńczącej cerkiew, zmówił modlitwę – oby nie puściły, bo jeżeli linki trzasną i krzyż wyląduje na ziemi, pobratymcy nie będą więcej krzyczeć i modlić się, tylko zlinczują jego i całą rodzinę – a potem krzyż zawisł w powietrzu, unoszony tylko siłą ramion Fedora i jego synów. Ciężar ich zaskoczył. Z trudem utrzymali się na dachu cerkwi. Fedorowi przemknęło przez myśl, że przy najbliższej okazji podziękuje Bogu, że przekleństwa Hanczarowej nie spełniły się natychmiast i uczestnicy operacji nie runęli na ziemię. Cerkownyk, a za nim Maria i pozostali mieszkańcy wsi padli na kolana. Krzyż zjechał na dół przy bełkotliwym wtórze modlitwy. Kilka minut później w górę powędrował ten drugi krzyż, katolicki, ukradziony z Wołkowyi i przywleczony przez Rabików w nocy.
Nieważne, co wykrzykiwała Maria Hanczar. Mieszkańcy Pasiki wiedzieli, że Fedor ma rację. W całym powiecie Bojkowie masowo przechodzili na katolicyzm, a lipne metryki chrztu katolickiego miały wartość złota.
Był prostszy sposób niż ten, który wybrał Rabik. Mogli odpiłować dodatkowe ramiona krzyża, charakterystyczne dla greckich katolików, ale Fedor z tego zrezygnował. Wolał ich własny krzyż zakopać na cmentarzu, a osadzić katolicki. Podmienić można go będzie w każdej chwili. Pamiętał słowa Mozesa: „Może przyjść czas, że ukraińska armia będzie wieszać za zmianę wiary”.
Fedor rozumiał ponurą alternatywę. Za wyjazd: sznur. Za przeniesienie metryki do parafii katolickiej: sznur. Za pozostanie na miejscu: pepesza, granat, ogień. Za życie wszystkich ludzi tutaj, cokolwiek by zrobili, nawet jeżeli nie robili nic – tylko śmierć.
Biorąc jednak pod uwagę wszystkie możliwości, powinni mówić, że są Polakami. Muszą powtarzać, że są katolikami. Nauczyć się Ojcze nasz po polsku. Muszą pochować święte obrazy. Zmienić krzyże na grobach. Usunąć te domowe. Pamiętać o tym wszystkim. Wszystko musi być gotowe, kiedy Polacy przyjdą w poszukiwaniu upowców. Może ich zostawią w spokoju.
Jeśli wcześniej nie zabiją ich za to wszystko ziomkowie z lasu.
Kiedy Fedor po powrocie spod cerkwi zaczął zdejmować obrazy ze ścian, Anna załamała ręce. Wasyl spuścił nogi na zapiecku, ale nic nie mówił. Fedor myślał: Cerkiew czy obrazy nie są ani tego wyznania, ani owego, tylko są Boskie. Gdzieś na zewnątrz chaty Maria Hanczar ciągle jeszcze krzyczała, groziła, straszyła historiami i przypowieściami.
Fedor wiedział tylko, że Bóg jest jeden.
Mozes
październik 1945
1
Kiedy cały świat rozprawiał o niesprawiedliwości i klęskach, o ocalałych ze straszliwej wojny i o przeklętym losie, o śmierci bliskich i o ludziach, którzy zniknęli bez wieści, mieszkańcy Pasiki jeszcze do niedawna mówili tylko o sprawach im najbliższych: o dziurawym poszyciu dachu, o tym, czy będą mieli co jeść na wiosnę, o tym, że miejskie kapelusze jeszcze podrożeją, jeśli w ogóle da się je kupić, bez tych wszystkich Żydów, którzy je sprzedawali, i o tym, że jedna z czarnych owiec może być chora. Ale jesienią czterdziestego piątego wszystko zaczęło się zmieniać.
Kiedy zajmowali się naprawianiem zniszczeń wojennych, kiedy liczyli kłosy i macali żebra zwierzętom ocalałym po przejściu frontu, grabieżach i kontrybucjach nakładanych przez UPA i OUN, Wojsko Polskie, Milicję Polską, jak nazywali MO, przez Sowietów, akowców i bandy podszywające się pod kogo bądź, kiedy rozważali, czy kiedyś przyjdą lepsze czasy i jak sroga będzie zbliżająca się zima, ktoś przeglądał spisy ludności z tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego i trzydziestego pierwszego roku, ktoś studiował zarekwirowane księgi parafialne, ktoś bił i torturował ludzi, aby zeznali, kto jest kim na tych ziemiach. Ich mieszkańcy nie mieli pojęcia o tym, że gdzieś w dalekich gabinetach rozstrzyga się ich przyszłość.
Trawa na dachu zgięła się po ulewie. Kilka źdźbeł się złamało. Na zazielenionym nagle mchu nasączonym deszczem zatrzymały się żółtawe liście. Ropuchy spod kamiennych schodków do chaty zniknęły, najwyraźniej zapadły już w sen zimowy. Pająki kołysały się na wietrze pod słomianym dachem. Drogi rozmokły.
Próżno wypatrywać wozu maziarskiego, który z pobrzękiwaniem zawieszonych na zewnątrz wiader co roku powoli wlókł się od wsi do wsi. Dziegciarza nie będzie do późnej wiosny. A może i nigdy. Może zniknie, jak zniknęło tylu ludzi.
Jak żydowscy majstrowie z Baligrodu, spece od kładzenia blachy na dachach cerkwi i domów emigrantów, którzy wrócili z Ameryki. Nie było żydowskich majstrów w Baligrodzie. O innych nie słychać.
Jak kamieniarze z odległego Bartnego, pracowici artyści rzeźbiarze, którzy na pogiętych platformach transportowali krzyże, figury i kamienie młyńskie na drugi koniec łemkowskiego kraju.
Nie było nawet żebraka z Soliny, głupka Danyła, syna głuchoniemej. Nie stawał przy drodze, bosy, w podartej kurcie i zabłoconych po pas jasnych spodniach, w ciemnobrązowym, wytartym kapeluszu, ze starannie przystrzyżoną białą brodą i wąsami, nie potrząsał pordzewiałym garnuszkiem, przygięty błagalnie, nie bełkotał prośby o chleb, kukurydzę i ziemniaki. Zniknął gdzieś. Może jego krew nakarmiła czyjąś zbrodniczą duszę, a ciało – stadko wron.
Przychodziła jeszcze żebraczka. Kiedy pytano ją o dawnego konkurenta, wzruszała ramionami i milkła.
Fedor chciał, żeby Mozes wychodził na zewnątrz. A najlepiej, żeby już odszedł. Ale cadyk odpowiadał:
– Panie Rabik, nie chcę wychodzić. Strach.
– Będziesz, rabbi, całą zimę siedział w ciemnicy. Dziegciarz nie zawitał do