– Nie jestem z Zabrodzia. Z Bobowej.
Jeden z mężczyzn zaklął, nie wiadomo czemu.
– Gdzie jest ta Bobowa?
– Za Bieczem. Po prawdzie to nawet za Gorlicami.
Mężczyźni zmieszali się.
– Nie masz tu krewnych? Od kiedy tu siedzisz?
– Pytacie, od kiedy tu siedzę? Od początku – odpowiedział Mozes.
Mężczyźni odwrócili się i odeszli, nie zamierzając wyjaśnić, po co przyszli.
– Co z moją rodziną? – rzucił za nimi cicho cadyk.
4
Mozes długo nie mógł zrozumieć tego zdarzenia.
– Czemu ci ludzie tu przyszli? Dlaczego pytali o mnie? – nękał Fedora, Jelka i pozostałych domowników.
Fedor poczuł wyższość nad cadykiem. Domyślił się, o co chodzi. Kucnął pod ścianą ziemianki i wyjął z ust fajkę.
– Oni pytali, czy jesteście z Zabrodzia. Wieść niesie, że Żydów z Zabrodzia wydali Mazury. Oni się teraz boją.
– Boją się? Jakże to? Co mógłbym im zrobić?
Fedor tylko popatrzył na Mozesa. Tego on też nie rozumiał, co cadyk mógłby zrobić tym ludziom, sam jeden. Ale nie było sensu się zastanawiać. Dla Bojków nic nigdy nie było do końca zrozumiałe na tej ziemi. Ot, przyszedł zły czas, to i pojawili się źli ludzie.
– Skąd wiecie, że im o to chodziło?
Fedor wstał.
– Wiem i już.
Wyszedł, nie wyjaśniając niczego. Zostawił dla siebie opowieść o tym, co zdarzyło się w Kalnicy koło Cisnej, wiosce bojkowskiej oddalonej o czterdzieści kilometrów od Pasiki. W lutym zabito tam na środku drogi Żydówkę („jakąś tam Faję” – pogardliwie wzruszano ramionami, kiedy podawano tę informację, jakby chodziło o imię kundla). Wyszła z kryjówki i wracała do rodzinnej wsi. Wszyscy wiedzieli, jaki był powód morderstwa. Ludzie bali się, że Faja wie za dużo o tych, którzy przyczynili się do śmierci jej rodziców, braci, sióstr, do śmierci wszystkich Żydów w tej okolicy.
Jelko już nie schodził do Mozesa. Nie było powodu. Wybrał Ninę, a może Mozes mu ją wybrał, nieważne. Ale, wyczulony na opowieści o Żydach, wyobrażał sobie czasami drogę pomiędzy lasami zawianą śniegiem. Widział samotną kobietę, jedyną cudownie ocalałą z całej żydowskiej społeczności w tamtych stronach, która wraca, aby znaleźć kogoś, kogokolwiek, do kogo mogłaby się odezwać bez lęku, po latach strachu i ukrywania się. Miał rację Mozes, pytając, czego mogli się bać ci, którzy wydali Żydów na śmierć. Co mogłaby zrobić mordercom samotna kobieta? Donieść na nich polskim władzom? Zemścić się? Czy też – i chyba tylko to mogła uczynić młoda Żydówka imieniem Faja – dzień w dzień spoglądać im w oczy, owym sprawcom mordów?
Podobnie jak jego ojciec, Jelko również nie opowiedział tej historii Mozesowi. Ale dziwił się sam sobie, że właśnie ona wstrząsnęła nim tak głęboko. Przez lata, podczas których opowiadał o kolejnych etapach żydowskiego unicestwienia, powinien się znieczulić. A tymczasem ta odosobniona śmierć powodowała u niego ucisk w piersi. Myślał: Wszyscy nienawidziliśmy Żydów. Rusnaki, Mazury, Szwaby, Moskale, Rusini i kto tam jeszcze. Był ktoś, kto ich nie nienawidził? To teraz powinno przyjść do wszystkich szczęście. Żydów już nie ma. I co?
Nina
październik 1945
1
Antin Gocz, ojciec Niny, powtarzał córce, że Bereżnica Niżna to najpiękniejsza wieś na świecie. Nie miał co do tego wątpliwości. W młodości widział wiele wiosek. Nigdzie nie było takiego klimatu. Łagodne, nasłonecznione zbocza doliny zapewniały przyjemne ciepło w zimne dni. Opowiadał, że kiedy trafił tutaj, zakochał się też we wsi, a nie tylko w biednej katoliczce z jednej z nielicznych polskich rodzin osiadłych w wiosce. Byli to tacy katolicy, że chodzili do cerkwi, obchodzili święta greckokatolickie i mówili bojkowską gwarą.
Nina miała podobne aspiracje jak kiedyś jej ojciec, Łemko, który przybył tu z odległej miejscowości Beskidu Niskiego. Kiedy za jej ojcem przyjechała jego rodzina, same kobiety, wychowały Ninę po łemkowsku, w poczuciu, że Bojkowie nie są dla niej dość dobrzy. Uczyła się mówić po polsku, bo lokalny język, którym posługiwano się w Bereżnicy, był – jak to określano w jej rodzinie – chamski i kacapski.
Przez długi czas nie potrafiła zaakceptować Jelka jako właściwego kandydata na męża. Może gdyby nie zastanawiała się tak długo, nie byłoby jej tutaj.
2
Nina biegła w górę stoku, w stronę lasu. Za nią padały strzały. Krzyk: „Nie!”, a potem strzał.
Nina chciałaby wrócić i nie chciałaby. Chciałaby pomóc tym, którzy nie dość szybko biegli, ale też chciałaby uciec jak najdalej.
W połowie zbocza biegnąca obok Niny kobieta stanęła, odwróciła się i krzyknęła:
– Niusia!
Nina próbowała pociągnąć ją za sobą, ale okazało się to niemożliwe.
– Niusia! Moja córka! Gdzie jest?! – krzyczała kobieta, wczepiając się jednocześnie obiema rękoma w przedramię Niny.
Z gromady spłoszonych ludzkich zwierząt biegnących w górę zrozpaczona kobieta wybrała właśnie ją. Nie wolno mi się zatrzymywać, nie mogę tam iść, nie mogę tam iść, kołatało w głowie Niny. Wołałaby pomocy, aby zwrócić uwagę swojego ojca, który potrafiłby pewnie odciągnąć kobietę, ale w tym zamieszaniu nie miało to sensu, toteż nie krzyczała, była cicho. Nie mogę tu zostać, zabiją nas, myślała Nina w sekundach, które decydowały o jej życiu, które trwały za długo, w których nie powinna myśleć, powinna biec bez oglądania się za siebie. Gdzieś za nią padła seria z automatu, wydawało się, że to w ich stronę. Zdawało się, że jej włosy podniosły się, jakby czuły odłamki metalu wbijające się w ziemię za plecami dziewczyny. Nie chcę tu być, myślała, słysząc łkanie kobiety.
– Moja córka, moja córeczka, przecież biegła ze mną.
Wyczuła, że Nina chce uciec, jęczała:
– Nie zostawiaj mnie...
Osunęła się na kolana, niezdolna ani do ucieczki, ani do powrotu między chaty, które zajęły się już ogniem na dobre i wśród których biegali żołnierze, od chyży do chyży, sprawdzając każde pomieszczenie, zabijając wszystkich, którym nie udało się uciec, a potem podkładając ogień. Nina widziała, jak któryś z nich bierze coś małego, coś jak ciało dziecka, trzyma je przez moment za nogę, a potem ciska w płomienie. Spojrzała raptownie na kobietę, ale ona łkała, miała oczy tak załzawione, że nie widziała niczego.
– Niusia! Niusiaaa!
Do ludzkich krzyków dołączyły trzaski płomieni, łoskot walących się dachów, ryk palących się zwierząt, których nikt nie uwolnił z zagród.
Żołnierze odjeżdżali w triumfie, w zapachu spalenizny, na monumentalnym tle płonących chat, które zmieniały się w jednolitą czarną chmurę łączącą niebo z ziemią.
Działo się to drugiego października czterdziestego piątego. Dzień był tak piękny, że niektórzy z tych, co przeżyli, pamiętali go potem jako sierpień. Wojna dawno już się skończyła.
3
Nie umieli nawet zszywać ran postrzałowych. Mogli tylko patrzeć, jak umierają ich bliscy.