2
Rankiem Fedor wyobrażał sobie, że znajduje się już na płaskich polach Ukrainy. Jaskrawe światło odbija się od pszenicy, oślepia. Aż po horyzont widać tylko kłosy. Kto to obrobi? Nie ma już najlepszego z synów. A poza tym jak wytrzymać w tym upale? Jak pracować przez cały dzień? Żadnego drzewa. Żadnego wzniesienia. Nie da się przykucnąć w cieniu nawet na miedzy. A może i miedz nie ma? Pewnie to jedno wielkie pole. Kołchozowe.
I jeszcze domy. Miały być murowane. Więc Fedor wyobrażał sobie wielkie gmaszyska z wieżyczkami, podobne do synagogi w Lesku, straszydła z czerwonej cegły nasadzonej na rzeczne otoczaki. A wtedy przypominał sobie, że, jak się wydaje, w żydowskich bożnicach raczej by nie mieszkali, bo to tak, jakby zamieszkać w cerkwi. W jego wyobraźni pojawiał się zatem długi rząd szeregówek, niskich i ponurych, stojących wzdłuż ulicy, a w każdej z nich bojkowska rodzina, jedna przy drugiej. Widział takie w którymś z miasteczek. I jak tu żyć w taki sposób, rodzina przy rodzinie?
Fedor wiedział, że to wszystko, co sobie wyobrażał, dokładnie takie będzie w rzeczywistości. To właśnie obiecywali: „Wyjedźcie, na Ukrainie pola sięgają poza horyzont, jedno pole jak stąd do Leska, ziemia urodzajna, jakiej nie widzieliście, no i ci wasi krewni, ci z prawego brzegu, których wywieźli kilka lat temu, oni tam na was czekają”.
W swoich rozważaniach Fedko nie zapominał jednak o zmarłych. O tym, że musieliby ich porzucić. Tak robić się nie godzi. Potem przypomniał sobie, przed czym ostrzegali Ukraińcy z OUN: Sowieci wywiozą nie na Ukrainę, tylko na Sybir, który w świadomości Fedora był mitycznym piekłem, gdzie panuje wieczny mróz. I wreszcie wspomniał Bojka z jednej górskiej wioski, który pierwszy zapisał się na listę przesiedleńczą. Sąsiedzi znaleźli go niedawno powieszonego w lesie, z karteczką przyczepioną u pasa. Karteczka nie pozostawiała wątpliwości, jakie były powody egzekucji: „Za zdradę narodu”.
Wszystko, co się przytrafiało, mogło być znakiem od Boga. Kruk, gałązka uderzająca w okno, burzowa chmura, piorun. Ale jakim znakiem byli ludzie z bronią? Co oznaczali, poza śmiercią i biedą?
Co robić, rabbi?
Mozes najchętniej odpowiedziałby Fedorowi, że jego zdaniem nic już się zrobić nie da. Można tylko wleźć do jakiejś nory i czekać latami, aż coś się zmieni. I niektórzy zaczęli tak robić. Widząc zbliżający się oddział, uciekali do lasu. Przygotowali tam ziemianki, w których nocowali. Zwierzęta przywiązywali do drzew. Robili zagrody dla kur i kóz żywicielek. Wracali do chat, kiedy odchodzili mundurowi. Niektórzy zostawali w lesie na stałe. Ale jak długo tak się da? I co robić zimą? A wiosną, latem – kto będzie siał i zbierał plony? Gdzie przechowywać ziarno?
Wreszcie – jeżeli uciekają, kryją się w norach jak zwierzęta, można ich mordować. Jak na zwierzęta mają co prawda kiepską skórę, brak im też poroża, ale nie krwi, tej jest dużo. Warto ich zabić: obserwować wiotczenie sylwetki, ich milknięcie, ich znieruchomienie. Zadawanie śmierci niewinnym i bezbronnym to jedna z przyjemności tych czasów.
Mozes mógł poradzić Rabikom, żeby zrobili wszystko, aby przekonać przybyszów z zewnątrz, że są katolikami. Nie na wiele mogło się to zdać, bowiem kenkarty, które wciąż pełniły funkcję dowodów osobistych, Rabikowie mieli ukraińskie. Za to groziła śmierć, ale przecież śmierć groziła też za brak kenkarty lub za kenkartę polską. Zależy, kogo spotkało się na drodze lub kto wlazł do chaty. Nie od rzeczy byłyby też inne papiery. Zaświadczenie o udzielaniu pomocy partyzantom radzieckim. Zaświadczenie o wzorowej postawie obywatelskiej podczas okupacji hitlerowskiej. Dobrze byłoby, gdyby któryś z synów mógł okazać książeczkę żołnierza Armii Czerwonej. I wreszcie, na samej górze tej sterty papierów, metryka chrztu katolickiego. Nic, że fałszywa. Byle była.
Sterta papierów. Oto człowiek.
3
A jednak nawet w tych strasznych czasach Fedko czuł pewien rodzaj euforii. Wyobrażał sobie, że mógłby zerwać z przeszłością i zacząć od nowa. Podobno przed dziesiątkami lat przodkowie Fedora przywędrowali z Tyskowej. W jakimś napadzie gonitwy za lepszym życiem rzucili wszystko i przeprowadzili się na odziedziczone pola na krańcach Bojkowszczyzny, ciągnąc dobytek na saniach zaprzężonych w woły. Pamięć o tym była wciąż żywa, jakby zdarzyło się to zaledwie kilka lat temu. W Solinie Fedor był bardziej znany pod przydomkiem Jahwak niż pod własnym nazwiskiem – tak jak w ich wiosce dla krewnych był Fedkiem – mieszkańców Pasiki zaś nazywano jahwaky. Takim samym mianem określani byli mieszkańcy kilku odległych bieszczadzkich miejscowości: Buka, Łopienki, Polanki, Terki i właśnie Tyskowej.
Może to tylko legenda, może tak naprawdę mieszkali tu od zawsze i od zawsze byli odmienni od ludzi z Soliny. Zaraz obok Pasiki znajdowały się kolejne bojkowskie osady. O ludziach stamtąd nikt już nie mówił, że to jahwaky, a każda z tych osad była inna.
Jednak legendę o zerwaniu ze wszystkim Fedko opowiadał synom najczęściej ze wszystkich bojkowskich bajek i opowieści. Podobała mu się ta zdolność do rzucenia wszystkiego i założenia nowej wioski na pniu. Ale to on chciałby o tym zdecydować i to on musiałby wybrać miejsce osiedlenia. A nie mazurskie sukinsyny w mundurach, sowieckie żołdactwo, ukraińskie leśne bandy czy nie wiadomo jeszcze jaka nacja.
Fedor nie mówił niczego ani żonie, ani Wasylowi, ani tym bardziej dzieciom, ale Anna widziała, jaki wzrok miał jej mąż w momencie, kiedy wychodził z ziemianki Mozesa. Wiedziała, że coś w sobie waży, coś planuje, rozmyśla o czymś. Chodził po przysiółku, spoglądając w siebie. Stawał przed kaplicą, patrzył na nią, zastanawiał się nad czymś. Nie rozmawiał z nikim z wioski o tym, co się w jego głowie dzieje. Ani słowa do swoich kuzynów, wujów, braci i sióstr, którzy zamieszkiwali sąsiednie domy.
Kiedyś całą wieś otaczano magicznym kręgiem z ziemi zaoranej przez bliźniacze woły. Nie było już wołów. Kiedyś Rabikowie opłacali chmarników, aby chronić uprawy przed burzami i gradem. Zniknęli chmarnicy. Teraz już nikt i nic ich nie chroni. Niedługo ich wioska i ich ziemia będą tylko wspomnieniem.
Nic nie robić – źle. Wywiozą, zabiją. Robić cokolwiek – też źle. Też zabiją, tyle że inni. Fedor nie potrafił czekać bezczynnie. Powiedział synom tyle, ile było niezbędne: pójdą w odwiedziny do proboszcza, do Polańczyka. Na dzień przed podróżą zszedł do Bobowera.
– Pan, panie Rabik, pytasz, czy...
– Wiem, o co pytam!
– ...czy was zabiją. A ja wam mówię, panie Rabik, że lepiej, aby was nie zabili.
Pierwszy raz w tej piwnicy Fedor nie wytrzymał. Rzucił się w stronę cadyka i złapał go za brodę. Veverke skoczyła na ścianę, zawisła na słomianej macie, przeszła trochę w bok z szeroko rozstawionymi łapkami, a potem odwróciła głowę i cmokała zawzięcie na Rabika.
– Lepiej, żeby nas nie zabili, mówicie?! Ale ja się pytam: czy nas zabiją?! Jesteście cudotwórcą, rabbi, powiedzcie: czy nas zabiją?!
Z bliska widział ślad czarciego pazura. Miał ochotę przycisnąć Bobowera tak, żeby ten zechciał i z nim powalczyć. Jeżeli wygrał z diabłem, może wygra i z Rabikiem. Fedor chętnie by się o tym przekonał.
– Panie...
– Wiem, o co pytam! – Fedor szarpnął brodę Halberstama w górę.
Głowa chasyda uniosła się, kark wygiął się niebezpiecznie, ale Mozes nie wstawał.
– Jeżeli... – znów zaczął rabbi, urażony nieco tą formą dyskusji, ale Rabik nie potrafił się zatrzymać, kiedy raz zaczął.
– ...Bóg zechce, to mnie zabiją! Znam już wszystkie twoje odpowiedzi, ty cudotwórco fałszywy! Ale co mam zrobić, żeby...
– Zrób to pan