Ojczyzna jabłek. Robert Nowakowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Robert Nowakowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая литература
Год издания: 0
isbn: 9788308072455
Скачать книгу
chyżą, słońce i szum wiatru, z którego wróżyli tacy jak on cadycy, żydowscy mędrcy nieuznawani przez bogobojnych i prawowitych Żydów, nieuwzględniani nawet w oficjalnych spisach chasydów wyklętych, bo o takich wędrowcach żyjących wśród Hucułów, Bojków i Łemków nikt na nizinach nie słyszał.

      Wreszcie Mozes dał się skusić. Siadał przed chyżą i przypominał sobie wielkie przesłanie świętych ksiąg: człowiek ma wolną wolę. Ale już dawno uświadomił sobie, że w tych czasach, w tej części świata, nie było wyboru. Wolna wola niemal nie istniała. Oznacza ona wolność wyboru. Ale co mogli wybrać? Rodzaj śmierci? Gdyby Stanko nie zginął w polu, zabiliby go w chacie kilka dni później. To miałby wybrać? Miejsce? To żaden wybór.

      Skrzypnęła furtka. Mozes odruchowo poderwał się, żeby uciekać. To była tylko żebraczka. Stanęła naprzeciwko niego, podparła się pod boki, oceniła go:

      – Jesteście Żyd? Nigdy was tu nie widziałam.

      Chciał jej już odpowiedzieć, skąd się tu wziął, ale splunęła na ziemię, odwróciła się i odeszła, kołysząc pustym garnuszkiem.

      2

      Wiedziała o nich wszystko. Dyskretnie oglądała ich chyże. Zaglądała przez otwarte drzwi. Liczyła krowy, konie, owce. Nie obmawiała nikogo. Trzymała to dla siebie. Swoją wiedzę o ludziach uważała za rodzaj rekompensaty. Za życie, jakie wiodła, ciągle w drodze, ciągle w biedzie.

      Kateryna, bo tak miała na imię, nie wstydziła się tego, że chodzi po prośbie. Kłaniała się uprzejmie. Rozmawiała, jeżeli tylko napotkany nie udawał pana. Dopiero wtedy prosiła o jedzenie. Jeden dawał żywność do garnuszka, inny kilka groszy, czasem nawet coś do ubrania. Działo się to w czasach, kiedy jeszcze szanowano żebraków. Przynajmniej w górach.

      Kulawa, nie była w stanie uciekać, więc wojskowi zgarnęli ją na drodze. Im też się kłaniała, zgięta wpół, kiedy pakowali ją na półciężarówkę. Uważała, że to rodzaj szacunku, że przewożą ją samochodem – pierwszy raz w życiu.

      Przesłuchiwana była w Lesku. Z początku wydawało się, że to strata czasu. Na pytanie o narodowość odpowiedziała:

      – Tutejsza. Rusnaczka.

      – Rusinka? Rosjanka?

      – Nie. Rusyny to nie u nas. My Rusnaki.

      – Czyli Ukrainka. – Kobieta zamachała rękoma w proteście. Wojskowy podniósł głos: – Ale gadacie po ukraińsku!

      – Nie! Po tutejszemu. Nikt tak nie gada jak u nas. My mamy swój język. W innych wioskach mówią inaczej. Oni po swojemu, my po swojemu. Ale Mazury, co u nas mieszkają, też inaczej. Każdy inaczej. Chyba że do cerkwi chodzą, to mówią po naszemu, nawet jak Lachy i katolicy.

      Przesłuchujący wpisał: „język: ukraiński”.

      Traktowana przyzwoicie, z nonszalancką obojętnością, mówiła wszystko, chociaż niekoniecznie zgodnie z prawdą.

      Znała tylko kilka wiosek. Pytali ją o każdego. Najpierw o wyznanie: greccy katolicy, prawosławni czy rzymscy? To obchodziło ich najbardziej. Kiedy mówiła: „katolik rzymski”, dawali spokój. Pytali wtedy o kolejną chyżę. I znów: jakie wyznanie? A potem: czy gospodarz chodzi do lasu? Jeżeli tak: czy nosi wtedy jakieś pakunki? Jedzenie dla leśnych? Czy ma broń? Czy synowie w domu? Któryś zniknął ostatnio? Któryś pojechał do Reichu i zaginął?

      I jeszcze, pytania i pytania. Kto płacił bez szemrania kontyngenty Niemcom? Czy widziała jakiegoś Szwaba? Może Żyda? Cygana? Gdzie są polscy panowie?

      O tych, którzy w przeszłości dobrze ją przyjmowali w swoim obejściu, mówiła: „rzymski katolik”. O tych, którzy ją przeganiali, dawali czerstwy chleb lub krzywili się za jej plecami, mówiła: „prawosławny” albo „grecki”. Wspominała: ten naprawił buty upowcom. Tamten, widziała, jak niósł zawiniątko do lasu. Jeszcze inny (świsnął jej kiedyś batem nad uchem) przewiózł furą jakiegoś człowieka. Chorego. Kto to był? Nie wiadomo, ale widziała u niego czapkę z tryzubem.

      Wszystko protokołowała kobieta ubrana w zwykłą spódnicę i bluzę od munduru. Polski wojskowy, siedzący z boku na krześle, tylko się przysłuchiwał. Ani razu się nie odezwał. Przesłuchującym był Polak w rosyjskim mundurze. NKWD, ale tego Kateryna nie wiedziała. Na stole leżała bardzo dokładna mapa z tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego roku, na której zaznaczono wszystkie gospodarstwa.

      – Następna chata. – Funkcjonariusz bezpieki wskazał patyczkiem kolejny punkcik w Pasice.

      Kobieta spoglądała na mapę. Nie rozumiała tych linii, plam i punkcików na wielkiej płachcie papieru.

      – Na prawo od chaty Teodora – podpowiedział jej Rosjanin.

      – Fedor Rabik. – Kateryna spojrzała na swoje dłonie. Kontrast między własnymi zaczerwienionymi, pociemniałymi palcami a czystymi, białymi dłońmi enkawudzisty spowodował, że głos jej zadrżał: – Katolik rzymski.

      Funkcjonariusz spojrzał na nią uważniej. Upewnił się:

      – Nie chodzi do cerkwi?

      Żebraczka pokręciła głową, ale przypomniała sobie najmłodszego z Rabików. Poprosiła go kiedyś o mleko. Rodzice i starsi synowie byli w polu. Zapewnił ją, że przyniesie. Stała w upale dobre pół godziny. Nie przyszedł.

      Dodała:

      – Ci trzymają u siebie Żyda.

      3

      O przybyszach wchodzących do obejścia Rabików zawiadomił Fedka Mykoła.

      – Prowadź do ojca – zażądał jeden z mężczyzn.

      – Pewnie w komorze.

      – Prowadź – powtórzył człowiek.

      Mykoła poprowadził więc trójkę ludzi do chaty.

      – Ojcze, jacyś ludzie przyszli. Chyba Mazury – to ostatnie szepnął. I dodał, uspokajając ojca i siebie: – Bez karabinów.

      Rabik wyszedł z komory bez ociągania. Bóg da, to przeżyją to najście. Oby nie poniszczyli chaty. Wiedział, że nie ma wyboru. Jeżeli to Polacy, a on nie wyjdzie do nich, wrócą z milicją, która w tamtej okolicy miała wtedy tę samą władzę co wojsko i bezpieka. Przetrząsną chatę, zrabują wszystko, co się da, a jego wezmą na przesłuchanie, z którego najpewniej nie wróci. Już lepiej porozmawiać. Zobaczyć, czego chcą.

      – Chowacie tu Żyda, co? – usłyszał.

      Fedor słyszał o Katerynie, która wróciła po kilku dniach nieobecności z przesłuchania w Lesku i rozpowiadała teraz wszystkim, jaka była ważna. Podobno opowiedziała o Mozesie i kilku innych rzeczach, którymi pochwaliła się przesłuchującym. Fedor przez chwilę rozważał, czy zaprzeczenie ma jakiś sens, wreszcie przytaknął.

      – Niech przyjdzie – powiedział jeden z mężczyzn.

      – Mamy informacje o jego rodzinie – dodał drugi.

      – Skąd jesteście?

      – A co ci do tego?

      – Poczekajcie na zewnątrz – poprosił Fedor.

      Przez chwilę wszyscy stali. Wreszcie przybysze, ociągając się, wyszli na zewnątrz. Najwyraźniej nie chcieli robić złego wrażenia.

      – Przyszli jacyś ludzie, rabbi – oznajmił Fedko, kiedy zszedł do piwniczki. – Chcą, żebyś wyszedł. Chcą powiedzieć ci o rodzinie.

      Nadzieja i strach. W tych czasach nie wiadomo było, które z tych uczuć jest właściwe.

      – Żyją? Ktoś przeprawiał się tutaj przez San?

      Ale tego