Kulski jest zdania, że stronie polskiej udało się w czasie sierpniowych negocjacji w Londynie osiągnąć bardzo wiele. „Patrząc teraz na ten przetarg z odległości wielu lat sam dziwię się, jak mi się udało tyle wytargować”[107]. To miłe samopoczucie jest raczej mało uzasadnione. Autor cytowanych wspomnień zapomina, że w tym przełomowym momencie zupełnie nie wziął pod uwagę groźby największej i jedynie realnej: wspólnego uderzenia na Polskę Niemiec i ZSRR.
Amb. Raczyński utrzymuje, iż sens traktatu moskiewskiego 23 sierpnia był dla niego zupełnie jasny.
Znaczenie układu Ribbentrop–Mołotow, podpisanego 23 sierpnia 1939 r., jako zmowy przeciw Zachodowi, a przede wszystkim i przygotowania do czwartego rozbioru Polski, było dla mnie jasne od pierwszej chwili – pisze w swoich wspomnieniach. – Z godziny na godzinę oczekiwałem najgorszego. Gdy nadeszło, miałem wrażenie jak gdyby ujawnienia ponurego sekretu[108].
Można się jednak zastanowić, czy w opiniach autora nie przeważają mimo wszystko refleksje z okresu późniejszego, gdy wszystko stało się naprawdę jasne. Przecież w ostatnich dniach sierpnia nie uczynił nic, aby przygotować Rząd RP na najprawdopodobniejszy obrót wydarzeń, aby domagać się decyzji politycznych i militarnych na ewentualność właśnie tego najgorszego, a nieuchronnego obrotu wydarzeń: uderzenia Armii Czerwonej na Polskę od wschodu.
Rzeczpospolita wchodziła w beznadziejny konflikt zbrojny z Rzeszą Niemiecką przygotowana źle z każdego punktu widzenia, nawet na miarę swoich rzeczywistych skromnych możliwości. Najgorszy był jednak brak jakichkolwiek przygotowań wobec ZSRR w obliczu nieuniknionych i w ostatnim tygodniu sierpnia 1939 roku zupełnie już oczywistych konsekwencji układu moskiewskiego z dnia 23 sierpnia.
iv. Polska w obliczu beznadziejnej wojny
Analiza przygotowań militarnych Polski w 1939 roku i przebiegu Kampanii Wrześniowej nie wchodzi w zakres niniejszego studium, a sprawy wojskowe poruszane są o tyle jedynie, o ile mają związek z sytuacją polityczną i międzynarodową Rzeczypospolitej. Najogólniej rzecz biorąc, z militarnego punktu widzenia Polska nie miała żadnych w ogóle szans. Wynikało to z kilku przyczyn, m.in. znacznej dysproporcji ludności Polski i Niemiec, co nawet przy zupełnie równym wyposażeniu obu armii dawałoby Niemcom przeszło dwukrotną przewagę; z ogromnej różnicy poziomów uprzemysłowienia – co decydowało o zasadniczej dysproporcji w standarcie zbrojeniowym; ze wstępnego już okrążenia Polski z północy (Prusy Wschodnie), z zachodu (Pomorze, Wielkopolska, Śląsk) i z południa (Czechy, Słowacja) – nie mówiąc nawet o całej granicy wschodniej z ZSRR. W ten sposób jeszcze przed wybuchem wojny armia polska znalazła się w klasycznym kotle. W dodatku niewielkie rozmiary państwa polskiego (od granicy niemieckiej w Zbąszyniu do granicy radzieckiej w Stołpcach nieco ponad 700 km; najkrótsza odległość między granicą niemiecką w rejonie Bytomia a radziecką w rejonie Krzemieńca – niespełna 500 km; najkrótsza odległość między terytorium Rzeszy w rejonie Ełku w Prusach Wschodnich a terytorium ZSRR na Białorusi w rejonie Kojdanowa – mniej niż 300 km) uniemożliwiały wojskom polskim nawet manewry operacyjne po liniach wewnętrznych własnego obszaru. Mściła się tutaj zmarnowana szansa rokowań pokojowych z Rosją radziecką w Rydze w 1920 roku, kiedy to strona rosyjska skłonna była przystać na przesunięcie granicy polskiej w rejonie Białorusi znacznie dalej na wschód, niż zgodziła się przyjąć delegacja polska[109]; Polska miałaby jakąkolwiek szansę pod dwoma warunkami: jeżeli prowadziłaby wojnę tylko na froncie zachodnim, przy całkowitej neutralności ZSRR; oraz – jeżeli zdołałaby utrzymać front na tzw. zasadniczej linii oporu (Narew–Wisła–San) co najmniej przez kilka miesięcy, a więc do zimy 1939/1940 roku. Całe to rozumowanie jest bez sensu, gdyż w wypadku neutralności ZSRR (tzn. bez układu 23 sierpnia, którego nieuchronnym skutkiem musiał być 17 września), dnia 1 września 1939 Niemcy w ogóle by Polski nie zaatakowały. Dla zapobieżenia atakowi Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 roku nie było potrzebne żadne specjalne porozumienie między Rzecząpospolitą Polską a ZSRR, czy Związkiem Radzieckim a Francją i Wielką Brytanią (gdyby nawet coś takiego było w ówczesnej sytuacji politycznej możliwe); dla uratowania pokoju było wystarczające, aby Józef Stalin Adolfa Hitlera do napaści na Polskę nie zachęcał.
Pretensje historyków polskich do Aliantów zachodnich, powtarzające się nieustannie w historiografii zarówno niezależnej, jak i oficjalnej, a także zbliżone poglądy, które sformułował swego czasu m.in. Jon Kimche[110], nie mają niestety większego uzasadnienia. Było wiadome, a w każdym razie powinno było być wiadome polskiemu Sztabowi Głównemu, że doktryna wojenna armii francuskiej wyklucza szybką ofensywę w głąb Niemiec w pierwszych tygodniach wojny. Jasne było, iż Alianci nastawiają się na wojnę długą, może kilkuletnią, a ostateczne pokonanie Niemiec przewidują dopiero po uruchomieniu wszystkich swoich zasobów. Toteż jakikolwiek polski plan wojny obronnej – jeżeli nawet nie brał pod uwagę sojuszu radziecko-niemieckiego – powinien wychodzić z analizy możliwości utrzymania obrony Polski przez co najmniej trzy miesiące. Dopiero po takim okresie można było zapewne liczyć na jakąś pierwszą realną akcję Aliantów, i to pod warunkiem, że na obszarze Polski siły niemieckie byłyby nadal wiązane przez znaczne i należycie dowodzone wojska polskie. Było to z góry do przewidzenia. Jeżeli Hitler nie dał się odstraszyć samą groźbą „gorącej” wojny z Zachodem (a czego by nie powiedzieć o polityce Londynu i Paryża, groźbę taką zasygnalizowano Berlinowi dostatecznie wcześnie i dobitnie), realna pomoc Francji i Anglii dla Polski mogła przyjść dopiero po wielu miesiącach. Od przyjęcia tego założenia powinni zacząć dwaj ludzie, na których spoczywała ówcześnie największa odpowiedzialność za losy Polski: Józef Beck jako minister spraw zagranicznych i Edward Rydz-Śmigły jako marszałek Polski i wódz naczelny. Jak się okazało po wojnie, już w okresie klęski wrześniowej ujawniły się między Beckiem a Rydzem nieporozumienia w sprawie odpowiedzialności nie tyle za klęskę w ogóle, ile za klęskę tak prędką. Można stwierdzić, że jeżeli Beck ponosi odpowiedzialność za nieuświadomienie Naczelnemu Dowództwu – przynajmniej między 23 sierpnia a 1 września 1939, kiedy było to już oczywiste – że Polska zostanie niechybnie zaatakowana z dwóch stron, to Rydz-Śmigły jest odpowiedzialny za wprowadzenie polskiego MSZ w błąd co do rzeczywistego potencjału obronnego RP i możliwości realnego prowadzenia wojny obronnej choćby przeciwko samym Niemcom. Są pewne, źródłowo niepotwierdzone zresztą, przesłanki do tezy, iż jeszcze wiosną 1939 roku Rydz-Śmigły liczył się z prędką klęską wojsk polskich w kampanii niemieckiej. Cóż jednak znaczyło określenie „prędka klęska”? Kilka miesięcy, kilka tygodni, czy kilka dni? Nie ulega wątpliwości, że do dnia 1 września Rydz-Śmigły był przekonany, iż armia polska zdoła stawić Niemcom zorganizowany opór przez kilka miesięcy. Już to samo przeświadczenie Naczelnego Wodza czyni jego odpowiedzialność historyczną za rok 1939 nieporównanie większą, niż odpowiedzialność ministra spraw zagranicznych. W grze dyplomatycznej o ocalenie Polski Józef Beck otrzymał bowiem karty z pozoru coś znaczące, z których minimalnej, jeżeli nie wręcz żadnej wartości nie mógł sobie zdawać sprawy.
Pewno: gdyby we wrześniu 1939 roku na czele armii francuskiej znalazł się człowiek o geniuszu i determinacji Napoleona Bonaparte, potrafiłby zapewne wykorzystać pierwsze dni konfliktu zbrojnego między Polską a Niemcami dla zadania Niemcom mocnego ciosu z zachodu. Musiałby – rzecz nieprawdopodobna – w ciągu jednej doby zmienić całkowicie doktrynę wojenną armii, zaimprowizować plan ofensywy, wydać rozkazy uderzenia. Biorąc pod uwagę interes nie Polski, ale właśnie Francji wódz naczelny takiej klasy mógłby skorzystać z całkowitego niemal rozbrojenia Niemiec na froncie zachodnim. Jest prawdopodobne, że gdyby wszystkimi swoimi siłami kadrowymi, nie czekając na wyniki mobilizacji powszechnej, armia francuska uderzyła na wschód dnia 4 lub 5 września, stawiając sobie zadanie jak najgłębszego