Cywilizacje. Laurent Binet. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Laurent Binet
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Контркультура
Год издания: 0
isbn: 9788308071816
Скачать книгу
co król z tego zrozumiał, ale odpowiedział mi podniesionym głosem. Jeśli wierzyć tłumaczowi, zarzucał chrześcijanom, że porwali wielu Indian wbrew ich woli, oderwali ich od rodzin, nadużyli ich kobiet.

      Zapewniłem go, że zabraliśmy tych ludzi, pragnąc dla nich zbawienia, i próbowaliśmy, na ile to możliwe, nie rozdzielać rodzin, a jeśli jacyś chrześcijanie tymczasem nadużyli kobiet tego kraju, to stało się to bez mojej zgody i powinni zostać ukarani. Na te słowa, które nie wiem, jak zostały przełożone przez tłumacza ani jak je zrozumiał Behechio, kazał on schwytać wszystkich chrześcijan, których przedtem wziął do niewoli, tych z Niñi i tych z mojej załogi, którzy nie byli przy mnie. Jego ludzie związali ich w obecności wszystkich pozostałych i na środku wiejskiego placu, wobec całego tłumu, przytroczyli ich do słupów, które specjalnie po to postawili, i obcięli im uszy.

      Bezsilnie patrzyłem na tę okrutną torturę, bo Indianie byli zbyt liczni i za dobrze uzbrojeni, byśmy mogli czegokolwiek próbować bez pewności, że nie zostaniemy zmasakrowani.

      Wreszcie Behechio dał nam znak, żebyśmy sobie poszli, ja i ci, z którymi przybyłem. Odpowiedziałem wyniośle, że nigdy nie pozostawilibyśmy chrześcijan w tak złym położeniu w rękach pogan, którzy nic nie wiedzieli o Zbawieniu ani o Świętej Trójcy. Król zgodził się, żebyśmy odwiązali naszych nieszczęsnych braci, ale kiedy chcieliśmy wejść znów w posiadanie naszych statków, jego strażnicy zagrodzili nam drogę do morza i do pozostawionej na plaży karaweli. Behechio powiedział mi na migi, że po to, by wrócić do nieba, skąd przybyliśmy, nie potrzebujemy okrętu.

      Nie mieliśmy innego wyboru, jak zagłębić się w las z naszymi rannymi i bez koni.

      Jest nas trzydziestu dziewięciu.

      Niedziela, 16 grudnia

      Pan, który jest wcieloną mądrością i miłosierdziem, zesłał na nas tę próbę, ale nie uznał za właściwe, by nas porzucić.

      Po długim błądzeniu w lesie dotarliśmy do innych wsi, prawie wszystkie były opuszczone przez tych Indian, którzy są tchórzliwi i przy spotkaniu z nami są zawsze wielce przerażeni. Na nasze szczęście znaleźliśmy tam wiele porzuconej przez nich żywności, a także okrągłe domostwa, gdzie mogliśmy pielęgnować naszych rannych.

      Vicente Yáñez, kapitan Niñi, bardzo cierpi od ran po obciętych uszach, tak samo wszyscy pozostali okaleczeni. Ich rany czernieją, a niektórzy od nich zmarli.

      Ludzie z Niñi dowiedzieli się, że Behechio pochodzi z tego samego kraju co Caonabo i został wezwany przez tutejszych mieszkańców, żeby nas przepędził. Nie wiem, dlaczego oni nas nienawidzą, bo nie zrobiliśmy im żadnej krzywdy, a ja zawsze pilnowałem, by ich dobrze traktowano.

      Indianie, którzy wsiedli na skradzione nam szalupy, opanowali karawelę z zaskoczenia, zabijając lub biorąc do niewoli członków załogi. Czterech, których wysłałem, żeby uprzedzić tych ze statku, nigdy nań nie dotarło. Ci ze statku, co przeżyli napaść, powiedzieli mi, że Indianie, którzy ich pokonali, byli bardzo dobrze uzbrojeni.

      Widząc, co się dzieje, kapitan Niñi, otoczony przez chmarę kanoe i obawiając się natarcia na karawelę, zbiegł i schronił się w porcie (potem zaprowadził nas tam kacyk), ale wydali go mieszkańcy wsi. Kto mógł podejrzewać o taką dwulicowość ludzi chodzących nago?

      Teraz nakazałem zbudować wieżę i twierdzę, bardzo starannie, oraz wykopać głęboką fosę. Vicente Yáñez i inni lamentują i mówią, że za życia już nie ujrzymy Hiszpanii. Ja przeciwnie, uważam, że jeśli zdołamy wrócić do sił i odzyskać naszą broń, to z ludźmi, którzy mi pozostali, i z pomocą Martína Alonso Pizóna – kiedy ten raczy sobie przypomnieć o posłuszeństwie, jakie jest mi winien, i wróci ze swojej wyprawy – podbiję całą tę wyspę, która wydaje mi się większa od Portugalii i ma dwa razy więcej ludności, ale gołej i niezmiernie tchórzliwej, poza wojskiem owego Behechia. Dlatego zamyślam wziąć Behechia fortelem, aby odzyskać nasze okręty, broń i zapasy żywności.

      Na razie rozsądek nakazuje wznieść tę wieżę i to tak, by była prawdziwym fortem, bo przecież mamy tylko miecze, kilka arkebuz i trochę prochu.

      Wtorek, 25 grudnia, dzień Bożego Narodzenia

      Stało się straszliwe nieszczęście.

      Karaka była wciąż zakotwiczona w porcie tej osady, gdzie umęczono naszych towarzyszy niedoli. Otóż dziś rano jeden z moich ludzi, których wysłałem na polowanie, wrócił bardzo przejęty i powiedział, że widział z daleka, jak nasz okręt flagowy odpływa. Wiadomość ta zrobiła wielkie wrażenie na załodze, która żyła nadzieją, że odzyska zarówno ten okręt, jak i drugi, wciągnięty na ląd, i wróci na nich do Kastylii.

      Zostawiłem na pokładzie trzech ludzi na czas naszego spotkania z królem Behechio i jeśli nie zostali zabici, to może zdołali się uwolnić i opanować statek. A może Indianie chcą wypróbować swoje umiejętności żeglowania takim statkiem.

      Żeby się upewnić, co się dzieje, weszliśmy na dość wysoki skalisty cypel, z którego był otwarty widok na port.

      Rzeczywiście karaka odbiła od brzegu i wyglądało na to, że chce opuścić zatoczkę, ale niebezpiecznie dryfowała w kierunku ławicy skalnej. Widać było, że ten, kto stoi przy sterze, nie potrafi dobrze się nim posługiwać.

      Karaka niepowstrzymanie zbliżała się do skał. Zdumieni tym rozdzierającym widokiem, krzyczeliśmy głośno z przerażenia. Kiedy w końcu uderzyła o skałę i zdawało nam się, że słyszymy trzask jej poszycia, jedna głośna skarga wydarła się z naszych piersi.

      Po stracie karaki dwie karawele nie wystarczą, byśmy mogli wszyscy dopłynąć do domu, nawet gdyby Martin Pizón wrócił z Pintą.

      Wielką próbę zsyła na mnie Nasz Pan w tym rocznicowym dniu, najbardziej przecież błogosławionym ze wszystkich. Nie powinienem wątpić w Jego zamiary i uważam za pewne, że ponieważ nikt nie może okazywać większej ode mnie gorliwości w służbie Pana z nas wszystkich, On mnie nie porzuci.

      Środa, 26 grudnia

      Szalejąc z bólu i wściekli z powodu utraty naszego flagowego statku, moi ludzie – a nie mogłem nic powiedzieć ani zrobić, by powściągnąć ich furię – udali się na miejsce katastrofy. Nie znalazłszy nikogo przy wraku, zeszli do ładowni i zabrali tyle prochu i wina, ile mogli unieść, a potem, jeszcze bardziej podnieceni rozpaczliwym widokiem rozbitego okrętu, poszli na plażę, na której stała karawela, zdecydowani się porachować. Ale wojska Behechia już tam nie było. Wówczas, ulegając bez reszty swej furii, wymordowali, krzycząc „Santiago! Santiago!”, wszystkich obecnych tam mieszkańców, do ostatniego, mężczyzn, kobiety, dzieci, a potem złupili i spalili całą osadę. Był to czyn godny potępienia, ale powiedziałbym na ich obronę, że widok tego miejsca ożywił wspomnienie ich męczeństwa.

      Ukoiwszy gniew, wynieśli, co mogli, z ładowni Niñi, nie stawiając jej na wodzie, bo wymagałoby to wiele czasu i pracy, a obawiali się powrotu Behechia. Broń, którą odzyskali, a zwłaszcza beczki wina, przyjęto wiwatami. Ciągle natomiast nie mieliśmy koni.

      Wieczorem urządziliśmy ucztę dla uczczenia zwycięstwa, bo istotnie było to zwycięstwo. Nasze położenie, które wczoraj po utracie karaki wydawało się beznadziejne, teraz się nieco poprawiło, niech Panu będą dzięki.

      Poniedziałek, 31 grudnia

      Sześciu moich ludzi, wyprawiwszy się z fortu, by zaopatrzyć nas w wodę i drewno, wpadło w zasadzkę, w której wszyscy zginęli. Jeden konny Indianin podjechał aż do bramy fortecy i złożył tam kosze z głowami tych nieszczęsnych chrześcijan.

      Nakazałem bardzo starannie umocnić wały, bo uważam za pewne, że Behechio do nas zawita.

      Wtorek, 1 stycznia 1493

      Trzech moich ludzi ruszyło na poszukiwanie rabarbaru, który chciałem przywieźć Ich Królewskim Mościom, i zaatakowali ich konni Indianie.