Cywilizacje. Laurent Binet. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Laurent Binet
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Контркультура
Год издания: 0
isbn: 9788308071816
Скачать книгу
Martín Alonso Pinzón oddalił się z karawelą Pinta bez rozkazu i wbrew mojej woli, z chciwości, bo myślał, że Indianin, którego do niego wysłałem, da mu dużo złota. Odpłynął więc niezwłocznie, nie z powodu złej pogody, tylko dlatego, że tak chciał.

      Zrobił mi i nawygadywał wiele.

      Piątek, 23 listopada

      Żeglowałem cały dzień w stronę lądu, wciąż na południe, przy słabym wietrze. Za tym przylądkiem dostrzegliśmy inną ziemię, o której Indianie mówili, że widuje się tam ludzi z jednym okiem pośrodku czoła i innych, zwanych kanibalami, których się bardzo boją.

      Niedziela, 25 listopada

      Przed wschodem słońca wsiadłem do szalupy i popłynąłem obejrzeć przylądek, bo wydało mi się, że musi tam być jakaś dogodna rzeka. Istotnie, o dwa strzały z kuszy dalej zobaczyłem w pobliżu najbardziej wysuniętego miejsca przylądka duży strumień bardzo przejrzystej wody, spadający z góry z wielkim hałasem. Podpłynąłem do tego strumienia i dojrzałem w nim kilka lśniących kamieni obsypanych plamami barwy złota. Przypomniałem sobie wtedy, że przy ujściu Tagu, blisko morza, znaleziono złoto, i uznałem, że musi ono być i tutaj. Kazałem wybrać trochę tych kamieni, by je zawieźć Waszym Królewskim Mościom. Patrząc ku górom, widziałem sosny tak wielkie, tak cudowne, że nie potrafię za wiele powiedzieć o ich wysokości, przypominają ogromne i strzeliste wrzeciona. Zdałem sobie sprawę, że można z nich budować łodzie i wyrabiać niezliczone deski i maszty dla największych okrętów Hiszpanii. Są tu dęby i poziomkowce, a także spławna rzeka i miejsce, gdzie można umieścić piły wodne.

      Na plaży leżało wiele kamieni barwy żelaza i inne, o których mówią, że mogą pochodzić z kopalń srebra, wszystkie naniesione przez rzekę.

      Nikt, kto sam tego nie widział, nie uwierzy w to, co ja tu widziałem, mogę jednak zapewnić moich Dostojnych Państwa, że nie przesadzam nawet o setną część.

      Płynąłem dalej wzdłuż wybrzeża, żeby wszystko dobrze obejrzeć. Cała ta ziemia składa się z bardzo wysokich i pięknych gór, ani gołych, ani skalistych, lecz całkiem dostępnych i ze wspaniałymi dolinami. W dolinach, podobnie jak w górach, jest mnóstwo wysokich zielonych drzew, które ogląda się z wielką przyjemnością.

      Wtorek, 27 listopada

      Dostrzegłem po stronie południowej wielce znakomity port, który Indianie nazywają Baracoa, a po stronie południowo-wschodniej cudownie piękne ziemie, urocze sfalowane równiny pomiędzy górami. Widać wielkie dymy, duże wsie i starannie uprawione pola. Dlatego postanowiłem stanąć w tym porcie i sprawdzić, czy można się porozumieć z mieszkańcami i obcować z nimi. Postawiłem statek na kotwicy, wskoczyłem do szalupy, żeby zbadać port, i znalazłem ujście rzeki dość szerokie dla galery. Kiedy wpłynęliśmy w to ujście, cudownie było widzieć te drzewa, ich zieleń, niezwykle przejrzystą wodę, ptaki i słodycz tych miejsc taką, że myślałem, że nie będę chciał stąd odjechać.

      Wasze Królewskie Mości rozkażą pobudować w tych stronach miasta i twierdze, a tutejsi ludzie się nawrócą.

      Twierdzę, że tu, jak i we wszystkich miejscach, które odkryłem i mam nadzieję jeszcze odkryć przed powrotem do Kastylii, całe Chrześcijaństwo znajdzie wielce korzystne zatrudnienia, a zwłaszcza Hiszpania, bo jej to wszystko powinno podlegać.

      Środa, 28 listopada

      Postanowiłem zostać w porcie, bo pada i niebo jest bardzo zachmurzone. Ludzie z załogi zeszli na ląd i niektórzy poszli dalej, żeby uprać bieliznę. Napotkali wielkie wsie, ale domy w nich były puste, bo mieszkańcy uciekli. Moi ludzie wrócili wzdłuż innej rzeki, ale jednego chłopca okrętowego brak. Nikt nie wie, co się z nim stało. Może porwał go krokodyl albo któryś z tych jaszczurów, zamieszkujących wyspę.

      Czwartek, 29 listopada

      Pada i niebo jest wciąż zachmurzone, wobec czego nie opuściłem portu.

      Piątek, 30 listopada

      Nie mogliśmy wypłynąć, bo wiał przeciwny wschodni wiatr.

      Sobota, 1 grudnia

      Mocno pada i wciąż wieje wschodni wiatr.

      Na skałach u wejścia do portu kazałem wbić krzyż.

      Niedziela, 2 grudnia

      Wciąż mamy przeciwny wiatr i nie możemy wypłynąć. Przy ujściu rzeki chłopiec okrętowy znalazł kamienie, które zdają się zawierać złoto.

      Poniedziałek, 3 grudnia

      Ponieważ pogoda wciąż nam nie sprzyjała, postanowiłem obejrzeć wyjątkowo piękny przylądek. Z kilku uzbrojonymi ludźmi popłynęliśmy szalupami w górę rzeki i znaleźliśmy zatoczkę, w której było pięć bardzo dużych łodzi, przez Indian zwanych kanoe. Wysiedliśmy pod drzewami i ruszyliśmy drogą, która wiodła do porządnego baraku. W tym ukryciu było jeszcze jedno kanoe zrobione, jak inne, z jednego pnia, wielkości czółna na siedemnaście ław wioślarzy. Znaleźliśmy tam hutę do wytapiania żelaza z torfu, a przy piecu stały kosze pełne grotów do strzał i haków.

      Weszliśmy na górę o płaskim szczycie, była tam wieś. Mieszkańcy, ledwie zobaczyli mnie i moich ludzi, rzucili się do ucieczki. Przekonawszy się, że nie mają złota ani innych cennych rzeczy, postanowiłem wracać.

      Kiedy jednak wróciliśmy tam, gdzie zostawiliśmy szalupy, czekało nas zaskoczenie i nieprzyjemność: nie znaleźliśmy ani szalup, ani kanoe. Zdziwiło mnie to bardzo, bo tutejsi ludzie nie przyzwyczaili nas do takiej zuchwałości. Przeciwnie, byli tak bojaźliwi i przestraszeni, że prawie zawsze uciekali na nasz widok, a kiedy pozwalali nam zbliżyć się do siebie, chętnie dawali nam swoje rzeczy w zamian za jakieś świecidełka. Wydawało mi się, że nie znają pojęcia własności i są niezdolni do kradzieży, bo kiedy się prosi ich o coś, co do nich należy, nigdy nie mówią nie.

      Jednak Indianie pokazali się. Byli cali pomalowani na czerwono i nadzy, jak ich matka rodziła, niektórzy mieli na głowach pióropusze i pióra, a w garściach liście sagowca. Trzymali się w dobrej odległości, ale wznosili co jakiś czas ręce do nieba, głośno krzycząc. Na migi spytałem ich, czy to modlitwa. Odpowiedzieli, że nie. Oznajmiłem im, że muszą nam oddać szalupy. Wydawało się, że nie rozumieją mego żądania. Spytałem, gdzie są ich kanoe, mając nadzieję, że im je zabiorę i na nich wypłynę z rzeki i dotrę do statku.

      I wtedy stało się coś dziwnego. Jakieś rżenie rozdarło powietrze. Indianie uciekli.

      Wysłałem czterech ludzi, by lądem doszli do naszych i powiedzieli im o tym kłopotliwym wydarzeniu. Sam zaś postanowiłem pójść z tymi, co zostali przy mnie, w stronę, skąd dobiegało rżenie.

      Dotarliśmy do polany, która wydała mi się cmentarzem, bo stały na niej pionowe kamienie, były na nich wyryte napisy w nieznanym alfabecie, składającym się z kresek przypominających małe kijki, pionowe albo skośne.

      Ponieważ zapadała noc, nakazałem moim ludziom rozbić obóz, bo zbyt niebezpiecznie było szukać drogi pieszo w ciemnościach, tym bardziej że przybywszy tu w szalupach, nie mieliśmy ze sobą koni. Uznałem, że ostrożniej będzie biwakować, nie rozniecając ognia. Położyliśmy się więc, ja i moi ludzie, między grobami, nie cierpiąc z zimna, bo ziemia była cieplejsza niż kiedykolwiek.

      Przez całą noc słyszeliśmy rżenie rozdzierające powietrze.

      Wtorek, 4 grudnia

      O świcie kazałem wznieść między kamieniami krzyż zrobiony z drzewa miękkiego jak wiąz. Moi ludzie chcieli kopać pod nagrobkami, by zobaczyć, czy jest tam złoto, ale uznałem, że roztropniej będzie, nie zwlekając, wrócić do statku.

      Szliśmy wzdłuż rzeki, ale droga była stroma, w niektórych miejscach musieliśmy brnąć po pas w wodzie, by ominąć bardzo gęste zarośla. Latały nad nami czerwonogłowe sępy. Z