Poniedziałek, 17 września
Mam nadzieję, że Najwyższy, który ma w swych rękach wszystkie zwycięstwa, niedługo da nam ląd.
Środa, 19 września
Pogoda jest dobra i jeśli się Panu spodoba, wszystko rozstrzygnie się w drodze powrotnej.
Wtorek, 2 października
Morze jest wciąż spokojne. Bogu niech będą nieskończone dzięki.
Poniedziałek, 8 października
Dzięki Bogu, powietrze jest bardzo ciepłe, jak w kwietniu w Sevilli, i tak wonne, że rozkosz tu być.
Wtorek, 9 października
Całą noc słyszeliśmy przelatujące ptaki.
Czwartek, 11 października
O drugiej po północy w odległości dwóch mil ujrzeliśmy ląd.
Piątek, 12 października
Dotarliśmy do małej wyspy, która w języku Indian nazywa się Guanahani. Na nasz widok pojawili się jacyś nadzy ludzie, a ja zszedłem na ląd z Martínem Alonso Pinzónem, kapitanem Pinty, i jego bratem Vicente Yáñezem, kapitanem Niñi.
Kiedy zeszliśmy na ląd, objąłem tę wyspę w posiadanie w imieniu Waszych Królewskich Mości.
Natychmiast zebrało się tam wielu wyspiarzy. Ja, żeby mieli nas w wielkiej przyjaźni i ponieważ stwierdziłem, że tych ludzi znacznie łatwiej pozyskać i nawrócić na naszą Świętą Wiarę miłością niż siłą, dałem niektórym parę czerwonych czapeczek i trochę szklanych paciorków, które założyli sobie na szyje, i wiele innych rzeczy niewielkiej wartości, co sprawiło im wielką przyjemność. Stali się przez to tak bardzo nasi, że to cudowne.
Wydaje się, że tym ludziom zbywa na wszystkim. Chodzą nago, jak ich matka rodziła, kobiety też.
Jeśli tak się spodoba Naszemu Panu, to odjeżdżając stąd, zabiorę sześcioro z nich dla Waszych Królewskich Mości, by nauczyli się mówić. Nie widziałem na tej wyspie żadnego zwierzęcia poza papugami.
Sobota, 13 października
Już o świcie przybyło na plażę wielu ludzi, wszyscy młodzi, wszyscy bardzo postawni. To ludzie bardzo piękni. Włosy mają nie kędzierzawe, lecz gładkie i grube jak końskie włosie.
Podpłynęli do statku na swoich łodziach zrobionych w całości z jednego pnia drzewa i tak wielkich, że w niektórych mieści się ich czterdziestu.
Oddawali wszystko za cokolwiek im się dało. Uważałem bardzo i starałem się dowiedzieć, czy jest tu złoto. Porozumiewając się na migi, zdołałem zrozumieć, że na południu jest król, który ma go mnóstwo.
Postanowiłem więc ruszyć na południowy zachód w poszukiwaniu złota i drogich kamieni…
Piątek, 19 października
Chcę zobaczyć i odkryć, ile tylko zdołam, i wrócić do Waszych Królewskich Mości w kwietniu, jeśli Bóg pozwoli.
Niedziela, 21 października
Chmary papug zasłaniają słońce.
Zamierzam popłynąć na inną wyspę, bardzo dużą, jest to chyba Cipangu, jeśli wierzyć wskazówkom Indian, których zabieram ze sobą. Oni ją nazywają Colba.
Wtorek, 23 października
Chciałbym dziś wyruszyć ku wyspie Kuba, myślę, że to jest Cipangu, sądząc z tego, co ci ludzie mówią o jej wielkości i bogactwie. Nie chcę długo zwlekać, bo nie widzę tu kopalń złota.
Środa, 24 października
Dziś o północy podniosłem kotwicę, by wyruszyć do wyspy Kuba, która wedle tego, co słyszałem od Indian, jest bardzo rozległa, bardzo handlowa, dobrze zaopatrzona w złoto i korzenie, odwiedzana przez wielkie statki i kupców. Myślę, że jeśli jest tak, jak mi tłumaczą na migi wszyscy Indianie – bo nie rozumiem ich języka – to jest to właśnie wyspa Cipangu, o której opowiadają takie cuda i która na znanych mi kulach i malowanych mapach świata znajduje się gdzieś w tym rejonie.
Niedziela, 28 października
Trawa jest tu tak wysoka jak w Andaluzji w kwietniu. Twierdzę, że jest to najpiękniejsza wyspa, jaką kiedykolwiek widziały ludzkie oczy, pełna bardzo pięknych i wysokich gór, chociaż niezbyt rozległa. Zresztą grunt jest na wysokości podobnej jak na Sycylii.
Indianie mówią, że na tej wyspie są kopalnie złota i perły. Istotnie, widziałem miejsce sprzyjające tworzeniu się ich oraz muszle wskazujące na ich istnienie. Jeśli dobrze zrozumiałem, przybywają tu należące do Wielkiego Chana okręty o wielkiej wyporności, a stały ląd znajduje się o dziesięć dni żeglugi stąd.
Poniedziałek, 29 października
By zasięgnąć języka, wysłałem do pewnej wsi dwie szalupy. Wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci, uciekli stamtąd, porzucając domy i to, co się w nich znajdowało. Rozkazałem, by niczego nie tykano. Domy mają kształt wojskowych namiotów, ale są wielkie jak pawilony królewskie. Nie stoją wzdłuż ulic, lecz są rozrzucone tam i sam. Wnętrza starannie zamiecione, a utensylia ułożone porządnie. Wszystkie są zbudowane z pięknych gałęzi palmowych, z wyjątkiem jednego, który jest bardzo długi, ma dach gliniany i pokryty trawą. Znaleźliśmy tam wiele posążków kobiecych i wiele głów w kształcie masek, dobrze odrobionych. Nie wiem, czy służą do ozdoby, czy są przedmiotem czci. Były w tych domach psy, które nigdy nie szczekają, i małe dzikie ptaki, ale oswojone.
Musi tu być bydło, bo widziałem czaszki, chyba krowie.
Niedziela, 4 listopada
Ci ludzie są bardzo spokojni i bojaźliwi, chodzą nadzy, jak już mówiłem, nie mają broni ani praw. Ich ziemie są bardzo żyzne.
Poniedziałek, 5 listopada
O świcie rozkazałem wyciągnąć na ląd karakę, potem inne statki, ale nie wszystkie jednocześnie, aby dla większego bezpieczeństwa zawsze dwa pozostawały zakotwiczone, chociaż ci ludzie są bardzo pewni i można by było bez obawy postawić wszystkie okręty w suchym doku.
Poniedziałek, 12 listopada
Wczoraj sześciu młodych ludzi przybiło łodzią do naszego statku, pięciu weszło na pokład. Kazałem ich zatrzymać i zabieram ich ze sobą. Następnie wysłałem kilku ludzi do jednego domu na zachodnim brzegu rzeki. Przywieźli mi sześć kobiet, dziewczęta i dorosłe, oraz troje dzieci. Zrobiłem tak, bo mężczyźni, mając przy sobie kobiety ze swego kraju, będą się w Hiszpanii zachowywali lepiej niż bez nich.
Tej nocy przybył łodzią i wszedł na pokład mężczyzna, mąż jednej z kobiet i ojciec trojga dzieci, chłopca i dwóch dziewczynek. Poprosił, żebym mu pozwolił jechać z nimi. Sprawiło mi to wielką przyjemność. Teraz wszyscy czują się lepiej, z czego wnoszę, że muszą być rodziną. Mężczyzna liczy sobie czterdzieści lub czterdzieści pięć lat.
Piątek, 16 listopada
Indianie, których ze sobą zabrałem, złowili jakieś bardzo duże skorupiaki. Powiedziałem więc moim ludziom, żeby weszli do wody i sprawdzili, czy nie ma tam lśniących ostryg, takich, w których rodzą się perły. Znaleźli ich wiele, ale pereł w nich nie było.
Sobota, 17 listopada
Z sześciu chłopców, których wziąłem z rzeki, polecając, by poszli na karawelę Niña, dwóch najstarszych uciekło.
Niedziela, 18 listopada
Wypłynąłem jeszcze raz z szalupami, zabierając ze sobą wielu ludzi, by w miejscu dobrze widocznym i nieosłoniętym