Środa, 5 grudnia
Ponieważ nie chciałem niczym ryzykować, szliśmy ostrożnie, torując sobie drogę przez to, co tubylcy nazywają namorzynami; jest to rodzaj krzewów rosnących w wodzie (tak przynajmniej mówił mi pewien Indianin, którego zabrałem z wyspy Guanahani i którego uczymy kastylijskiego, żeby nam służył za tłumacza, bo wydaje się, że wszyscy tu porozumiewają się tym samym językiem). Posuwaliśmy się z trudem z powodu błota, ale nie przydarzył się nam drugi taki wypadek. Na rzece zobaczyliśmy przepływające ciało człowieka ubranego jak chrześcijanin, ale nie zdołaliśmy go dosięgnąć i pozostawiliśmy je spływające z prądem.
Jutro z łaski Pana, który stale czuwa nad nami, dotrzemy do portu, gdzie zostawiliśmy karakę, karawelę Niña i resztę załogi.
Jednak rżenie wciąż za nami słychać.
Czwartek, 6 grudnia
Ruszyliśmy przed wschodem słońca, bo ludzie byli nerwowi i zniecierpliwieni. Kiedy dotarliśmy do plaży, wokół było spokojnie, lekki wiatr z lądu wiał po zatoce, czerwonogłowe sępy latały na niebie, rżenie ustało.
Karaka wciąż stała na kotwicy, ale Niña znikła.
Zobaczyliśmy kanoe, a w nim samotnego Indianina i podziwienia godne było, jak utrzymuje się na wodzie, bo wiatr był już teraz dość mocny. Wołaliśmy go, ale on nie chciał się zbliżyć, a my bez szalup nie mieliśmy żadnego sposobu, by do niego podpłynąć. Wysłałem wobec tego dwóch ludzi wpław, żeby dotarli do karaki. Ale oni nie przepłynęli nawet jednej trzeciej odległości dzielącej plażę od statku, kiedy rzucono z niego na morze szalupy, by popłynęły nam na spotkanie, i to były te szalupy, które nam zabrano. Płynęli nimi Indianie, którzy wydali mi się ludźmi bardziej świadomymi i więcej rozumiejącymi niż wszyscy ci, których spotkaliśmy dotąd. Na migi zaofiarowali się, że przewiozą nas do naszego statku. Wsiadłem razem ze swymi ludźmi do jednej z szalup. Ci Indianie mają siekiery z żelaznymi ostrzami.
Znalazłszy się na statku, zostałem przyjęty przez Indianina, którego pozostali zwali kacykiem, a ja uważam, że jest gubernatorem tej prowincji, sądząc z poszanowania, jakie okazują mu jego ludzie, chociaż wszyscy są całkiem nadzy. Rzecz dziwna – nie widziałem śladu mojej załogi. Kacyk zaprosił mnie, bym zajął miejsce w kasztelu rufowym i zjadł z nim wieczerzę. Kiedy usiadłem przy stole, tam gdzie zwykle jadałem, dał swoim ludziom ręką znak, by zostali na zewnątrz, co też zrobili z największą skwapliwością i największymi oznakami posłuszeństwa. Wszyscy poszli rozsiąść się na pokładzie, z wyjątkiem dwóch mężczyzn w dojrzałym wieku, których uznałem za jego doradców i którzy usiedli u jego stóp. Podali mi potrawy przez siebie przyrządzone, jakbym na własnym statku był ich gościem.
Sytuacja nie przestawała mnie zadziwiać, ale nie dawałem po sobie nic poznać, bo chciałem godnie reprezentować Moich Państwa. Kosztowałem każdej potrawy, by okazać szacunek mojemu gospodarzowi, i wypiłem trochę wina, które oni wzięli z moich zapasów. Próbowałem się dowiedzieć, gdzie się podziała reszta mojej załogi i dlaczego Niña wróciła na morze. Kacyk mówił niewiele, ale jego doradcy zapewnili mnie, że jutro mnie zawiozą na karawelę. Tak przynajmniej zrozumiałem, bo przykre było to, że nie mogliśmy się jeszcze porozumieć w ich języku. Pytałem również, czy znają złotonośne miejsca, bo myślę, że tu zbierają bardzo mało tego metalu, chociaż wiem, że sąsiadują z ziemiami, gdzie ono się rodzi i jest go dużo. Kacyk opowiedział mi o wielkim królu zwanym Caonabo, panującym na pobliskiej wyspie, sądzę, że jest to Cipangu.
Zauważyłem, że podoba mu się tkanina leżąca na moim łóżku, więc mu ją podarowałem, a także bardzo piękny naszyjnik z bursztynu, który miałem na szyi, parę czerwonych trzewików i fiolkę wody z kwiatu pomarańczy. Tak się tym ucieszył, że przyjemnie było patrzeć. Jemu i jego doradcom było bardzo przykro, że nie mogą mnie zrozumieć, a ja ich. Mimo to wiedziałem, co mi powiedzieli: że jutro będę mógł odnaleźć moich ludzi i mój statek.
„Jakimi wielkimi władcami muszą być Ich Królewskie Mości – mówił kacyk do swoich doradców – skoro bez obawy przysłali mi go z tak daleka aż tutaj”.
Rozmawiali ze sobą o wielu innych rzeczach, których nie mogłem zrozumieć, ale widziałem, że stale się uśmiechali.
Kiedy zrobiło się późno, kacyk odszedł razem ze swoimi ludźmi, zabierając dary, które mu wręczyłem, i pozwolił mi zasnąć w moim łóżku.
Piątek, 7 grudnia
Nasz Pan, który jest światłem i siłą wszystkich tych, co kroczą dobrą drogą, postanowił wypróbować swojego i Waszych Królewskich Mości najwierniejszego sługę.
O świcie Indianin wrócił w towarzystwie siedemdziesięciu ludzi. Za pomocą mnóstwa znaków i ruchów zaproponował, że zaprowadzi nas do Niñi. Ponieważ wskazywał palcem na wschód, podniosłem żagle i z moją uszczuploną załogą popłynąłem w tym kierunku wzdłuż wybrzeża, a towarzyszyły nam kanoe. Indianie, którzy byli na pokładzie, przyglądali się nam bez słowa, ale mogłem odgadnąć, że podziwiają, jak sterujemy statkiem większym niż wszystkie, jakie kiedykolwiek widzieli, chociaż było nas ledwie dość, by panować nad karaką. A jeszcze nie wiedzieli, że ten statek może w jeden dzień pokonać dłuższą drogę niż oni w siedem. Co do mnie, to byłem wówczas daleki od podejrzewania ich o nieszczerość.
Kacyk doprowadził nas do wsi znajdującej się w pobliżu morza, a o szesnaście mil stamtąd znalazłem dobre miejsce, gdzie mogłem zarzucić kotwicę przed przyległą plażą. Tam, wciągnięta na nią, znajdowała się Niña, co bardzo mnie i moich ludzi zaintrygowało. Kiedy jednak chcieliśmy zejść na ląd, by dostać się na karawelę, kacyk i jego ludzie odmówili stanowczo opuszczenia statku. By nie tracić czasu na jałowe spory, postanowiłem zostawić trzech ludzi, aby czuwali nad tym, by Indianie niczego na pokładzie nie ukradli ani nie popsuli.
Ledwie znaleźliśmy się na plaży, pojawiło się przy nas pięciuset Indian, nagich, z pomalowanymi ciałami, uzbrojonych w topory i dzidy. Zdawali się zachowywać inaczej niż tamci, którymi kierowała ciekawość i byli gotowi wymieniać swoje rzeczy na świecidełka. Ci, przeciwnie, rozciągnęli się i otoczyli nas tak szczelnie, jakby byli pułkiem lancknechtów. Staliśmy plecami do morza, drogę do statku odcinały nam kanoe, a sam statek był w rękach kacyka i jego ludzi, którzy zostali na pokładzie.
Pojawili się inni Indianie, jadący na oklep na małych konikach. Uzbrojeni w dzidy, otaczali króla, którego wierzchowiec był okryty złotym czaprakiem i nosił się tak dumnie, że nie można było wątpić, kim jest dosiadający go jeździec.
Ten król, otoczony poważaniem, które doświadczenie lat przydaje naturalnej powadze, nazywa się Behechio i twierdzi, że jest spowinowacony z wielkim królem Caonabo, o którym wszyscy nam opowiadają. (Przypuszczam, że jest to Wielki Chan).
Nie chcąc okazać niepokoju ani słabości, chociaż nasze położenie nie wydawało mi się wtedy najlepsze, podszedłem bliżej i zwracając się do króla, dałem mu do zrozumienia w słowach jak najgodniejszych, że jestem wysłannikiem monarchy najpotężniejszego królestwa na ziemi, znajdującego się po drugiej stronie morza Ocean, a on powinien uznać zwierzchność jego władzy, dzięki czemu będzie korzystał z jego ochrony i wspaniałomyślności. Sądzę jednak, że Indianin, który mi służył za tłumacza, powiedział mu, że ci chrześcijanie zstąpili z nieba i przybyli tu w poszukiwaniu złota, bo tak właśnie przemawiał przy każdym naszym spotkaniu z tubylcami, nie mogąc się wyzbyć