Mały Oświęcim. Błażej Torański. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Błażej Torański
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788382345155
Скачать книгу
rel="nofollow" href="#ulink_824f0f5d-997b-50db-a416-68d0bef8045b">19. Dopiero teraz, blisko 30 lat po wojnie, dowiedziałam się, że to nie był zakład poprawczy, tylko obóz.

      Nie nosiłam munduru ani furażerki, bo dla mnie to była hańba. Nie miałam broni ani żadnego przeszkolenia, nawet z obrony przeciwlotniczej. Jak nadlatywały samoloty, to wchodziliśmy w kartofle, kładliśmy się w bruzdy. Nie było alarmów lotniczych, wyprowadzania dzieci w nocy na plac.

      Najmłodsze dzieci miały dwa lata, najstarsze szesnaście. Ich rodzice zwykle byli już w obozach koncentracyjnych. Za to, że byli partyzantami albo komunistami. Za to, że nie chcieli przyjąć volkslisty albo walczyli z Niemcami. Dzieci uznawane przez Niemców za bezdomne albo przyłapane na kradzieży. Bayerowa mówiła mi, że ten obóz zbudowano jako zakład wychowawczy dla dzieci, aby przystosować je do pracy i uległości Niemcom. Znam przypadki, że jeśli ktoś z rodziny podpisał volkslistę, dziecko natychmiast zwalniano.

      Dziewczynkom obcinano włosy, ale mnie też obcięto. Musiałam nosić turban.

      Przysięgam przed Bogiem, że nikomu nie robiłam krzywdy. Że mało biłam dzieci. Jeżeli je biłam, to tylko na polecenie i tak, aby nie zrobić im wielkiej krzywdy. Nie miałam sumienia. Codziennie nosiłam rózgę, ale tylko po to, żeby Niemcy nie widzieli, że jestem za dobra. Uderzałam nią lekko, aby nie bolało. Albo biłam obok, w drewno, w taboret, w deskę, po własnym kolanie, a nie w ciało. Dziewczynki chciały, abym to ja wykonywała karę chłosty, bo mówiłam im, aby coś sobie podkładały, na przykład sweter, albo wręcz dawałam im poduszkę. Dziewczynki udawały, że je boli, krzyczały, aby wszyscy myśleli, że je biję. Kazałam im oczy moczyć wodą, żeby inni widzieli, jak niby płakały. Modliłam się w duchu, żeby się wszystko udało. Fuge, widząc mokrą twarz, mówił: „Widzisz, nie będziesz w pracy spała”. Potem ukarane dziewczynki szły za stodołę i śmiały się do łez.

      Chłopców nie nadzorowałam, ich opiekunem był między innymi Edward August, nigdy żadnego nie pobiłam. Widziałam, jak wachmani wymierzają im karę chłosty. Taki chłopiec musiał się położyć na taborecie i dostawał kijem piętnaście, a może dwadzieścia pięć uderzeń. Nie słyszałam jednak, aby jakiemuś chłopcu głowę włożono do wody. A już stanowczo, Wysoki Sądzie, zaprzeczam, abym jednego z nich uderzyła cegłą w głowę!

      Byłam dla nich dobra. Organizowałam im wycieczki do lasu. Starałam się, żeby nie cierpiały od robactwa. Zostawałam po dyżurze, aby wysmarować ich łóżka dezynfekującym płynem. Wyszukiwałam im w głowach wszy, aby nie dostały batów. Często podczas snu moczyły się. Jak to tylko zauważyłam, budziłam je. Nieraz były zazdrosne, że jednej dałam pożywienie, innej nie. Dla więźniarki Dolińskiej mój brat, krawiec damski, uszył sukienkę w kratkę. Chroniłam je, a one na moje imieniny robiły mi laurki. Ryzykowałam utratę pracy. Myślałam, że się uda. Robiłam to dla nich, a nie dla dobra Rzeszy.

      Nie widziałam, aby dzieci skakały w zawiązanych workach. Ale owszem, skakały żabką, ze złożonymi kolanami, z rękoma podniesionymi do góry. Nie widziałam jednak, aby w rączkach trzymały cegły. Nie wiem, czy mdlały.

      Czasami trafiały do karceru, pokoiku w murowanym domku, ciemnicy bez okna. Nie było tam podłogi ani wody. Na cemencie stała tylko prycza ze słomą.

      Dziewczynki pracowały: obierały ziemniaki, plotły koszyczki, tworzyły kompozycje kwiatowe, prostowały igły. Sama z nimi te igły prostowałam. W szwalni szyły ubrania, ładownice, chlebaki, dziergały dziurki przy paskach do masek gazowych. Nie uczyły się. Nic nie wiem o tym, aby wywożono je do domów publicznych. Bayerowa wybierała je natomiast na zniemczenie, do „domu rasy”. Wysyłano je do rodzin niemieckich.

      Urszula Kaczmarek? Zmarła na zapalenie płuc. Ja jej nigdy nie biłam ani nie polewałam zimną wodą. Nie mogłabym jej dręczyć, bo była wychudzona. Współczułam jej. Nieraz przed śmiercią podałam jej wodę, jak po nią wołała.

      Ale często widziałam, jak inne nadzorczynie, Bayerowa i Reichelowa, dokuczały jej i biły ją tylko dlatego, że innym dzieciom podkradała jedzenie. Nie widziałam u niej rany brzucha. Miała tylko posiniaczone ciało. Nieraz robiła pod siebie, moczyła się, nie mogła zapanować nad potrzebami fizjologicznymi.

      Zmarła wiosną 1943 roku. Pożegnałam ją, jak leżała w trumnie, bo przecież umarła jak człowiek. Dziewczynki klęczały. Odmówiłyśmy litanię, pacierz. Śpiewałyśmy jakąś żałobną pieśń. O Kaczmarek zawsze myślę: ta w trumnie.

      Ubrania co miesiąc były parowane, dezynfekowane i mogło być nie wiem jak czysto, a jednak robactwo było i dziewczynki miały wszy. A za wszy dostawały karę pięciu batów. Sama więc wyszukiwałam im wszy, aby uniknęły chłosty. Nie chciałam patrzeć, jak inni nadzorcy je bili.

      W marcu, po epidemii tyfusu, wyjechałam na kilka miesięcy do Dzierżąznej pod Zgierzem, żeńskiej filii łódzkiego obozu, piętnaście kilometrów od Łodzi. Jej komendantem był Hans Heinrich Fuge. Mieszkał w dworze dawnego folwarku, a ja – z drugą nadzorczynią, Rösler – w szkole, w pokoiku na górze. Na dole były dziewczynki.

      Bardzo się cieszyłam, bo dziewczynki nie były tam zamknięte, nikt ich nie pilnował, furtka była otwarta. Szkołę ogradzała siatka z drutu. Wokół był las. Piękna okolica. Dziewczynki pieliły warzywa, zbierały kamienie z pola, robiły paski do plecaków. Ale czemu to miało służyć? Nie wiem.

      Ukarałam karą piętnastu batów Marię Delebis. Ale nie miała poprzecinanej skóry, tylko zaczerwienienia. Za co ją zbiłam? Za niewdzięczność! Dałam jej chleb i drobiazgi na imieniny, myślałam, że nikomu nie powie, a ona narozrabiała. Doniosła. Fuge krzyczał na mnie od szóstej rano. Jak śmiem rozdawać chleb więźniarkom?! Myślałam, że mnie rozszarpie. Że od tego krzyku rozpadnie się cała szkoła.

      Skonfrontowano mnie z Delebis. Zaprzeczyła. Mówiła, że ukarałam ją za to, że dziewczętom przynosiła niedopałki papierosów. Nigdy nie widziałam, żeby dziewczynki paliły.

      Inne nie były bite. Fuge robił nam wspólne zdjęcia. Zabrałam do Dzierżąznej gitarę, więc w niedziele, wolne od pracy, chodziłyśmy do lasu, śpiewałyśmy piosenki i tańczyły. „Och, jak przyjemnie kołysać się wśród fal”. „Smutno więźniarką być, w rękach gestapo żyć, na twardej sztubie spać, na apel stać, choć na chwilę zamknij drzwi i pozwól marzyć mi, ja wiem, że przyjdzie wnet ta wielka rzecz”. Albo: „Łączko, łączko, łączko zielona. Kto cię, łączko, będzie kosił, jak ja będę strzelbę nosił?”.

      Urozmaicałam im czas. Organizowałam zabawy. Lubiłyśmy się bawić w podchody i króla. Jedna grupa miała swojego króla, druga mnie wybierała na króla. Zawsze się tak składało, że zwyciężałam.

      W niedziele przyjeżdżali też do dziewczynek rodzice. Widzenia odbywały się w dość luźny sposób. Matka brała córkę i szły, gdzie chciały: do lasu, nad staw. Teren nie był zamknięty.

      W tym stawie dziewczynki łowiły ryby, stały w wodzie. Kiedyś latem przechodziłam przez pole, a one wołały do mnie: „Pani Geniu, ryby, ryby!”.

      Ostatni dzień w obozie przy Przemysłowej? To było zimą, chyba w styczniu 1945 roku. Słyszałam dobiegające z oddali strzały, ale nie wiedziałam, co się dzieje. W nocy na mój wewnętrzny telefon zadzwonił Enders. Wezwał mnie do siebie, ale mówił po niemiecku, więc rozumiałam tylko podrzędne słowa. Kazał wchodzić do ciężarówki. Na ulicach Łodzi było cicho i pusto. Podjechaliśmy do łódzkiej policji kryminalnej. Oni tam weszli, ale ja już nie chciałam z nimi być. Uciekłam od nich. Poszłam prosto do swojego domu. Miałam na sobie szary żakiet i nieprzemakalny płaszcz. Mundur został w zakładzie poprawczym. Za bramą.

      Już wiedziałam, że Łódź została wyzwolona przez wojska radzieckie. Zgłosiłam się do wojska, aby wziąć udział w walkach przeciwko Niemcom. Aby pomóc Polsce. Myślą i ciałem byłam Polką. Po wojnie oddałam swoje wszystkie siły dla Polski Ludowej.

      Jak to się ma do tego, że