Mały Oświęcim. Błażej Torański. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Błażej Torański
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788382345155
Скачать книгу
czyli Związku Młodych Dziewcząt, a następnie do Związku Niemieckich Dziewcząt – BDM. Obie organizacje były ideologicznymi narzędziami NSDAP, miały za zadanie wpojenie młodym istotom nazistowskiego ducha i ustawienie ich na straży rasowej czystości. Za najwyższy honor miały uważać rodzenie Führerowi aryjskich wojowników. Zdehumanizowany, agresywny rasizm, militaryzm i bezwarunkowy kult wodza przenikały wszelkie aspekty życia niemieckiej młodzieży. Przesiąknięte nimi były programy szkolne, podręczniki, filmy, organizacje, do których młodzież musiała należeć, cały nastrój ówczesnych Niemiec. Niemieckie dziecko wyrywano z objęć rodziny, czyniono zeń własność państwową i wszelkimi, przemocowymi i podprogowymi, metodami tłamszono autorytet rodziców.

      Język przekształcono w ciągi imperatywnych, krótkich krzyków, a do słownika dodano hasło Hassenpflicht, obowiązek nienawiści.

      Pojęcie młodość uległo rewizji, bo odebrano młodym swobodę, a czas wolny zastąpiono listą konieczności – maszerowaniem w równym szyku, nauką obsługi broni, zgrupowaniami w ideologicznych kołach, szkoleniowymi wyjazdami. W 1923 roku Hitlerjugend liczyła ponad tysiąc członków, a w chwili wybuchu wojny, gdy przynależność do HJ była obowiązkowa, to już bez mała osiem milionów chłopców. Potężna, przetrenowana, obiektywna siła. Obozy Hitlerjugend to obłęd form i militarnych procedur – namioty ustawione idealnie w linii, warty pełnione bez zmrużenia oczu, pobudki co do sekundy.

      Zapomnienie hasła groziło śmiercią, której przypadki odnotowano. Nasilały się nerwice, najróżniejsze przypadłości ortopedyczne i pokarmowe, ciągłe zakazy prowokowały do atypowych rozładowań. Kult ciała i gotowość do rodzenia Führerowi aryjskiej kadry wygenerowały wśród nieletnich lawinę zachowań homoseksualnych i prostytucji. Cezurę prawnej dorosłości obniżono do lat szesnastu. Całe to pokolenie miało być jednolite w posłuszeństwie i oczarowaniu Hitlerem, odporne na ból i sumienie.

      Z rodziny dowództwo Rzeszy uczyniło niesamodzielną komórkę do zadań bytowych i hodowlanych. Hitlerjugend nie było formacją wesołych skautów, lecz potężnym, ideologicznym jajem, z którego podczas wojny wykluło się raźne, nieobliczalne, wyszkolone bestialstwo. Było narybkiem SS, olbrzymią, zdyscyplinowaną grupą paramilitarną, idącą po trupach do celu.

      Konsekwencje owego zamachu na wolność i naturalność niemieckiego dziecka, odebrania mu książek i włożenia karabinu w ręce, renesansu lodowatego pruskiego chowu kosztem domowej miłości, są przerażające. Druga wojna to hekatomba zaistniała z udziałem tamtych pokrzywionych moralnie ludzi. Na przestrzeni lat 1938–1946 przestępczość nieletnich w Berlinie wzrosła o 850 procent.

      Pomysł utworzenia na ziemiach polskich obozu dla młodocianych Polaków pojawił się już w 1941 roku, kiedy Niemcy drastycznie spotęgowali represje i byli zmuszeni rozważyć problem losu dzieci przyłapanych na drobnych kradzieżach, szmuglu i ulicznym handlu, a także rozwiązać sprawę rosnącej lawinowo grupy dzieci osieroconych.

      W centrum ziem Polski wcielonych do Rzeszy powstał lager, dający Niemcom pełną kontrolę nad najmłodszymi i stopniowo, poprzez pracę ponad siły, przemoc i głód, prowadził ich do zagłady. Rzeczywistym celem powstania obozu było odebranie polskim dzieciom środków do życia, wyrwanie ich z gniazd rodzinnych, łatwość ustaleń aryjskich domieszek, pomysł na wykorzystanie ich rąk do darmowej pracy na chwałę III Rzeszy i cyniczna sugestia, że ta oto Rzesza potrafi – po rasowej selekcji i odrzuceniu „nieużytków” – wychować młodzież. Niemcy zamknęli szkoły, zabrali dzieciom rodziców i karali za drobny handel. Najmłodszych wtrącono w otchłań cierpienia.

      Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt – już sama nazwa brzmi jak jakiś potwór. Miano tego zbrodniczego miejsca i zamysłu w dosłownym tłumaczeniu oznacza obóz przechowawczy dla polskiej młodzieży pod kierownictwem Policji Bezpieczeństwa w Łodzi. Przeanalizowawszy tę nazwę, łatwo wskazać znaczeniowe niezgodności. Jugend to młodzież, a przecież w obozie więziono maleńkie dzieci, niespełna trzyletnie, z nieustalonym do dziś czasowo epizodem obecności w nim niemowląt. Człon verwahr anonsuje „depozytowy”, przechowawczy charakter tego miejsca, a nie o to wszak okupantom chodziło. Niektórzy tłumacze stosują określenie „prewencyjny”, ale to kolejny nonsens, bo wbrew propagandzie do obozu trafiały dzieci, których autorament nie wskazywał na żadne zepsucie ani wybór złej drogi.

      Litzmannstadt to twór wymyślony przez szalonych nadludzi, którzy zaanektowali polskie miasto o nazwie Łódź z aż trzema na cztery polskimi literami. Niemiecka nazwa obozu była więc czymś w rodzaju kłamstwa założycielskiego. Bo przecież był to obóz o innych założeniach, funkcjach, innej realności. Niemcy nie mogli go nazwać obozem pracy ani obozem koncentracyjnym, bo więzili w nim dzieci i łamali ich prawa, więc Czerwony Krzyż odwiedzałby to miejsce co tydzień. Gdyby ułożyć nazwę wedle obecnego stanu wiedzy, zeznań świadków i własnego sumienia, byłby to NS-Polen-Kinderlager Litzmannstadt – Hitlerowski Obóz dla Polskich Dzieci w Łodzi.

      Polen-Jugendverwahrlager z rozmysłem usytuowano na terenie żydowskiego getta – w czworokącie ulic Brackiej, Emilii Plater, Górniczej i muru żydowskiego cmentarza – przez co ucieczka stamtąd była przejściem z więzienia do więzienia, bez szans na powodzenie. Obóz był otoczony wysokim drewnianym płotem o bezszczelinowej konstrukcji sztachet, a z jego rogów sterczały strażnicze wieże. Nazwę „na Przemysłowej” nadali obozowi mali więźniowie, dla których ta ulica była ostatnim orientacyjnym hasłem mijanym w wolnym świecie. Ulicą wpijającą się w obszar niewoli. Komendanturę, czyli Verwaltung, najważniejszy obiekt obozu, Niemcy urządzili sobie w willi przy Przemysłowej 34. Bracka w krzyżu z Przemysłową – tam stanęła brama obozu.

      Ulica Przemysłowa stanowiła granicę strony aryjskiej i terenu wyznaczonego dla mieszkańców pochodzenia żydowskiego. Obóz znajdował się nie w sercu getta, ale raczej na jego ramieniu. Takie usytuowanie znacznie upraszczało pokonywanie trasy między lagrem a resztą świata, gdzie nie wymagano przepustek. Kąt Brackiej i Przemysłowej nie należał już do getta. Dziś wzdłuż chodników obu tych ulic wypisane są białą farbą graniczne litery – Litzmannstadt Ghetto.

      A trzeba wiedzieć, że getto łódzkie było wyjątkowe. Miało własną walutę i odrębną władzę, było osobnym państwem w mieście. Funkcjonowało najdłużej spośród wszystkich gett utworzonych przez Niemców na polskiej ziemi, a w chwili, gdy w jego granicach powstał obóz na Przemysłowej, żyła tam już tylko garstka małych żydowskich mieszkańców. Na początku września roku 1942 Niemcy nakazali obkleić getto afiszami z hasłem Allgemeine Gehsperre – powszechny zakaz wychodzenia z domów. W ciągu kilku dni w obozie Kulmhof, czyli w Chełmnie nad Nerem, zamordowali tych z łódzkiego getta, którzy w nazistowskiej nomenklaturze nie byli przydatni – dzieci poniżej dziesiątego roku życia oraz osoby chore i stare. Dziesięć tysięcy ludzi. Równe dziesięć tysięcy. Były matki, które w tym akcie bezdusznego okrucieństwa, jaki pozostał na kartach dziejów pod nazwą Wielka Szpera, straciły swoje wszystkie dzieci. Getto zostało psychologicznie zmiażdżone. Najpierw zawyło, zwariowało z rozpaczy, potem przycichło. I nigdy nie zdołało się podnieść. Alfred Mostowicz wspominał po latach, że po Szperze, gdy jako lekarz był wzywany nad ranem do nagłych przypadków i słuchał dźwięków łódzkich ulic getta, ze śmiertelnej ciszy, wraz ze wschodzącym słońcem, wydobywał się nagle jedynie miarowy, gęsty stukot trepów ludzi idących do pracy.