Żaden ksiądz tak nie powiedział. Za to zrobił tak Jean Valjean. Nie poszedłem już więcej do spowiedzi. Mam lat dwanaście i jestem socjalistą. Fantyna nie będzie musiała sprzedawać się na ulicy. Dostanie własny dom i nowe zęby. Jak trzeba, sam je wyrwę z pyska szubrawcowi, który wykorzystał jej nędzę. Będzie to dla mnie wręcz przyjemność. Nędznicy są biblią, Jean Valjean to mój ewangelista. Najbardziej lubię scenę, w której puszcza wolno Javerta, choć zdrowy rozsądek każe mu zabić swego prześladowcę. To nie z powodu współczucia Valjean nie chce go zastrzelić. Zabicie bezbronnego byłoby poniżej jego godności. Po czym Javert kończy ze sobą, porażony bezmiarem własnej nikczemności. Zupełnie tak jak Krzyżak Zygfryd w powieści, z której wzięto moje imię. Wszystkie te cnoty, których wymaga herb, mieszkają w chłopskim synu i galerniku Valjeanie. Gdy daje słowo, to go dotrzymuje, choćby miał to przypłacić życiem. Obrońca wdów i sierot jest zawsze sprawiedliwy i tak dumny, że woli przymierać głodem, niż zdradzić Mariuszowi, że to on przeniósł go rannego przez kloaki.
Musiała to być jedna z tych nocy, gdy nie mogłem zasnąć. Zaczyna się niewinnie, od fantazji, że jestem Winnetou, Jeanem Valjeanem albo innym bohaterem naprawiającym świat. Zabijam smoki, ratuję dziewice i wspieram ubogie wdowy. Wkrótce przerzucam się na większy format, uwalniam więźniów z katowni, rozwalam z automatu generałów SS, a potem, coraz bardziej wymyślną bronią, niszczę całe eskadry wrogich bombowców lecących na Warszawę. Wystarczy jedną celną rakietą trafić pierwszego junkersa, aby jego eksplodujący ładunek pokruszył śmigła innych samolotów. Wróg z czasem wyciąga z błędu wnioski i rozrzedza eskadry. Wtedy spowijam je we mgłę, dezorientuję ich kompasy i sprawiam, że zrzucają swój ładunek na Berlin. To niedobrze, bo ginie przy tym mnóstwo niewinnych ludzi. Następnym razem kieruję Luftwaffe na cele wojskowe: magazyny broni, lotniska i bazy marynarki wojennej. Aby dosypać im soli do rany, tuż po zrzuceniu bomb, rozpraszam mgłę, żeby piloci zobaczyli swoje dzieło. Niektórzy wybierają potem śmierć, rozbijając swoje maszyny.
Moja wszechmoc staje się coraz bardziej kłopotliwa. Jeżeli mogę w wyobraźni zrobić wszystko, to dlaczego pozwalam Trzeciej Rzeszy napaść na Polskę? Samym warunkiem przywrócenia moralnego ładu jest dopuszczenie, aby zło zaszło dość daleko.
Lecz jeśli sprawię, że Hitler zginie od noża jako nastolatek, co w takim razie ze Stalinem? A przed nim Neron, inkwizycja i wszystkie te rzeczy. Gdzie dokładnie przebiega granica tej niesprawiedliwości, która woła o pomstę do nieba? Co ze mnie za Pan Bóg, jeśli powstrzymam Torquemadę, a pozwolę, by dalej szalał Dżyngis-chan? Muszę zapobiec wszelkiemu cierpieniu, jakie ludzie sobie zadają, ale jak tego dokonać? Tu ktoś chce smagnąć pejczem niewolnika, mam go chwycić za rękę? Znaczy musiałem wcześniej zgodzić się na niewolnictwo.
W ten właśnie sposób dotarło do mnie, że jeżeli Bóg jest wszechmocny i zarazem sprawiedliwy, to musi być bierny. Nie może sobie pozwolić na najmniejszy cud albo akt łaski, nie stając się przy tym despotą. (Marcin Luter musiał przejść przez ten sam proces, jednak zaakceptował despotę). Tak rozsypała się moja dziecięca wiara. On może i jest – ale nie jako kochający ojciec czy matka, tylko jako drogowskaz i nadzieja. O cudy musimy zadbać sami.
Któregoś dnia zbieram się na odwagę: „Tato, czy ty kogoś zabiłeś?”. Pamięć nie informuje, skąd wzięło się to pytanie. Być może chciałem mieć o czym opowiadać na szkolnym dziedzińcu. Wojenna śmierć to w mojej wyobraźni coś uroczystego, nieomal pięknego. Udaje mi się ukryć rozczarowanie, gdy tata mówi, że raz mało brakowało. „To był młody sołdat w szpiczastej czapce, który nagle wychynął z pszenicy. Ja gapię się na niego, a on na mnie. On podniósł rękę do karabinu, ja opuściłem – do pistoletu. A potem obaj w tył zwrot i każdy czmychnął w swoją stronę”.
Tata się śmieje. Potem poważnieje i mówi, że dobrze się stało. Dość ma wyrzutów sumienia z powodu żyjących. Są ludzie, którzy przeklinają go każdego dnia.
Dlaczego ta nasza rozmowa utkwiła mi mocno w pamięci? Czy przez te obrazy? Sierpień 1920, skwar, muchy w otwartych ranach, on operuje pod namiotowym brezentem, skończyły się przeciwbólowe, lekarze i pacjenci muszą znieczulać się spirytusem. To dlatego nie mogę śpiewać, mówi tata, nie pij nigdy spirytusu medycznego, bo spalisz sobie gardło. Dziesięciolatek obiecuje. Ci, którzy przeklinają tatę, to ci bez rąk i bez nóg. Są na naszych ulicach. Niepodobni do innych żebraków, którzy dziękują za otrzymany grosz. Ci bez rąk i bez nóg mają złe oczy. Czasem potrafią zamachnąć się szczudłem. „Woleliby nie żyć”, mówi tata, „to dlatego są tacy wściekli”. Słyszę, co myślisz, ale to nie tak. To nie jest takie proste, odebrać sobie życie. Ja wtedy mogłem im pomóc. Primum, non nocere, mówi tata.
Chłopiec, którym byłem, kiwa głową. Czasem najlepsza rzecz, jaką lekarz może zrobić, to nie robić nic.
Czy to znaczy, że tata żałuje, że nie pozwolił im się wykrwawić? Mówi, że nie wie, co byłoby najlepsze. Chrześcijanie twierdzą, że jakiekolwiek życie jest lepsze od śmierci, ale nie mogą serio tak uważać, skoro czczą męczenników. Tata mówi o chrześcijanach „oni”. Gdy tata mówi coś po łacinie, to znaczy, że to jest ważne.
To wspomnienie jest mocne: szczęścia, że mnie wtajemnicza – i niepojętego ukłucia żalu. Dopiero dużo później znajduję na to słowo: testament.
Łacina to język lekarzy. Nikt więcej go nie zna. Wszystkie inne języki brzmią w porównaniu z nią bełkotliwie i rozwlekle, szczególnie niemczyzna. O tempora, o mores, potrafi westchnąć tata, kiedy syn zapuszcza sobie włosy, a zaraz potem: De gustibus non est disputandum.
Tata złożył przysięgę, tę też po łacinie, choć właściwie powinna być po grecku. „Przysięgam na Apollina…” Wiem, co to jest przysięga. To, co się powiedziało, decyduje o tym, co się robi. To magia. Edmund Dantès poprzysięga zemstę i potem nie może inaczej, chociaż nikt go nie słyszał, gdy wymawiał te słowa. To tak jakby w jednym człowieku było dwóch, jeden mający władzę nad tym drugim. W książkach raz po raz ktoś odmienia swój los jednym słowem. To cudowne i niesamowite. Wymawiasz słowo i stajesz się silny.
Dostaję od taty książkę z nagimi postaciami. Najwięcej tam tekstu, ale to nieważne, bo znam już te historie. Pięćdziesiąt lat później czuję ukłucie w sercu, gdy schodząc rano na pomost, niechcący zrywam pajęczynę. Nikt nie musiał mówić Atenie, że Arachne tka piękniej niż ona. Bogini mądrości widziała to sama. Za karę, że ośmieliła się prześcignąć boską tkaczkę, Arachne otrzymała osiem nóg, wielkie ciało i malutką główkę. Teraz tka dalej, wisząc na drzewach i krzakach.
Gdyby to zależało od babci, nie miałbym prawa zaglądać do tej książki. Na pewno stamtąd czerpię pomysły na perwersyjne zabawy. Najpiękniejszy jest portret Erosa i Psyche. Psyche to znaczy dusza, mówi Oskar. Szata zdaje się zsuwać z jej bioder. Stoi, wspinając się lekko na palce, lewym ramieniem przygarnia Erosa, z ustami na jego ustach. Nagie ciało Erosa wygląda, jakby zatrzymał się w pół kroku. Ci dwoje przed sekundą zmierzali ku nam, teraz zwracają się ku sobie. Jego lewa ręka jest za jej plecami, prawa dłoń pieści jej policzek, muska palcem kącik jej ust. Psyche ma się zakochać w potworze, zdecydowała Afrodyta. Jest mamą Erosa, zazdrosną o syna.
Kiedy tata opowiada o Erosie i Helenie, i Odyseuszu, to zawsze ściszonym głosem, jakby zwierzał się z czegoś synowi. Podzielam oburzenie taty, kiedy Achilles bezcześci trupa zabitego Hektora. A kiedy stary król Priam przychodzi do Achillesa, aby błagać o ciało syna, głos taty robi się taki dziwny, że chłopcu chce się płakać.
Nie wiem, jak wyglądają apostołowie, wiem za to, jak wygląda Odyseusz. Kruczoczarne włosy, lekko skośne oczy, broda w szpic. Achilles ma szeroką twarz parobka i okrągłe oczy. Jest przecież dość tępawy, jak Herakles. Za to Hefajstos! Widać wyraźnie, że ten kulawy kowal