Sali sypialnej nie może opuścić niezauważony. Jak w sowieckich hotelach – w każdym korytarzu czuwają etażne. Zaczyna już świtać, gdy broda cerberki opada na pierś. Ma dwie godziny do pobudki. Schodzi cichaczem i wymyka się z budynku. Idzie tak szybko, jak potrafi, a potem coś się dzieje. Stopa jeszcze nie dotknęła ziemi, a druga już jest w powietrzu. Dziwne, nie można chyba przebiec całej drogi do wsi? To kilka kilometrów.
Ale on już biegnie, swobodnie, jak nigdy przedtem, długimi krokami, lekko kołysząc się na boki. Oczekuje zmęczenia, które nie nadchodzi. Chabry i maki przepływają, jak kulisy na kółkach, on się wsłuchuje w swoje kroki i po raz pierwszy słyszy serce. Bije tak powoli, że wystarczy miejsca na dodatkowe uderzenie. Zaczynają mu sztywnieć ramiona, pozwala rękom kołysać się luźno, kiedy wydłuża krok, nie traci przez to tempa, biegnie wciąż bez wysiłku, teraz próbuje wyrzucać łokcie w tył, rytmiczne odbicia dają przyśpieszenie, jak rakieta, spostrzega, że pięty nie dotykają ziemi, co będzie, jeśli wyżej uniesie kolana… aha, wtedy robi się kłus… Płynie, nie myśli o niczym, trzy rytmy, które się splatają, kroki, oddech, puls serca, on panuje nad każdym, pola i łąki przelatują, a on nie chce, by to się skończyło. Tylko że dobiegł już do celu, gdzie ma ukraść różę.
W drodze powrotnej odkrywa, że kiedy biegnie się, trzymając w ręce różę, od której zależy wszystko, krok robi się kulejący. Bada teraz współgranie rąk i nóg, co będzie, jeśli się pozwoli wahadłom ramion zgubić takt, albo gdy się pobiegnie wyskokami, sprężyste odbicie z prawej, lewa zgięta zawisa w powietrzu, leci się bardziej wzwyż niż w przód, ale przedłuża moment nieważkości.
Jestem pewien, że ten godzinny bieg w letni poranek 1961 roku jest źródłem wszystkich moich snów, w których podrywam się do biegu, robię pierwszy krok i sam decyduję, kiedy druga stopa dotknie ziemi. Skakałem tym sposobem po sto metrów, wyłącznie dla radości szybowania. Były też ptasie sny, tej samej jakości. Poły mojego fraka są skrzydłami, nie poruszając nimi nawet, szybuję w dół i w górę między poznańskimi kominami.
Róża, no tak, oczywiście. Róża zostaje przekazana marszałkowi. Nazajutrz, przed popołudniowym leżakowaniem, chłopiec słyszy, że szuka go marszałek. Jestem!
„Zostałeś wybrany”.
Euforia i chaos. Podczas długiego współzawodnictwa pragnie tylko, by Tintomara go polubiła. Teraz spływa na niego łaska i czuje, że musi coś zrobić, ale co? Czy Tintomara wie? Chłopiec ma dziesięć lat i nie ma jeszcze pojęcia, skąd biorą się dzieci. Wie za to, co najbardziej chciałby zrobić.
Niewiele obrazów zachowało taką wyrazistość. Duży pokój, słońce wpada do środka z lewej strony. Na łóżku z białych prętów leży Tintomara, naga. Ręce wzdłuż tułowia, nienaturalna pozycja, prawie jak nieżywa. On też tam leży, w ubraniu, nieruchomy, jego ciało pod kątem prostym do jej ciała, twarz zatopiona w białej skórze pod jej pępkiem.
Niewymownie wstydzi się tego pragnienia. Coś musi być z nim nie w porządku, skoro żywi tak chore fantazje. Jest nikczemnikiem, który bruka jej anielskość obrzydliwymi myślami.
W somnambulicznym transie przemyka się ukradkiem, obok etażnej, na górę, do sal dziewczęcych i do jej łóżka. Ona leży na plecach, ręce wzdłuż tułowia. Oczy ma zamknięte, oddycha płytko. Tak blisko nie był nigdy. Widzi niebieskawą poświatę za jej powiekami, rzęsy lekko drgają. Skóra na szyi jest prawie przeźroczysta. On jest wybrańcem. Blisko. Siedzi na skraju jej łóżka i pragnie, by to trwało wiecznie.
Wtedy ona otwiera oczy. Najmniejsze drgnienie nie przebiega przez jej twarz, jakby przez cały czas czuwała. On się pochyla, całuje ją w policzek i wybiega.
Rano marszałek dworu przynosi orzeczenie. Jego uczynek był niewybaczalny. Niewybaczalny!
Przez resztę lata Tintomara nie spojrzy w jego stronę. On jest pariasem. Chce prosić o wybaczenie, ale nie ma odwagi. To, co się stało, potwierdza, że jest niegodny. Kiedy to lato z wadą serca już minęło, wertuje książkę telefoniczną Poznania w nadziei, że rozpozna jej nazwisko. Wydzwania pod setkę obcych numerów, gdzie nie zawsze traktują go życzliwie. Nie odnajduje jej, ale nie traci nadziei, że ją znów zobaczy. Być może miesiąc szukania w stogu pięćdziesięciu tysięcy nazwisk starczy za pokutę.
Ach, Tintomaro, moja ubóstwiona, wydro jedna, nieszczęście ty moje. Ty, która czarowałaś całą czeredę sercowców, pozwalając im wzdychać do ciebie, konkurować o twoje względy, tylko po to, by nas zawstydzić. Wiem, że to było nieświadome, słuchałaś tylko reguł twojej płci. Ja jednak marzę sobie, że jeszcze ich nie poznałaś i w odpowiedzi na moją wizytę zbierasz dla mnie garść jagód. A gdy w następną noc siadam na twoim łóżku, nie zważając na czujne etażne i sam Związek Radziecki, uśmiechasz się i głaszczesz mnie po policzku. Zostałbym uleczony i być może życie potoczyłoby się inaczej.
Tintomara to była recydywa. Jedną z niewielu bójek, jakie wszczął on sam, sprowokował łobuz, który twierdził, że Grażyna z klasy drugiej, przedmiot jego westchnień, czasem korzysta z toalety. Taką zniewagę mogła zmazać jedynie krew z nosa. Policzki Grażyny to brzoskwinie, jej wargi to śliwki, a włosy to kaskada gwiazd. Wolno mu nosić jej tornister ze szkoły aż pod sam jej dom. Idzie trzy kroki za nią i jest szczęśliwy. Aż któregoś dnia stawia tornister na chodniku, robi krok do przodu, przyciska usta do jej policzka i rzuca się do ucieczki. Potem już nie ma odwagi zbliżyć się do Grażyny.
W wakacje, gdy mam dziewięć lat, moje otarcia na kolanach nie nadążają się zagoić. Na gwizd lokomotywy zrywam się do biegu i najpóźniej w połowie żwirowej alejki potykam się o własne nogi i padam jak długi. Tę świeżo rozdrapaną ranę od porannego pociągu ktoś zaraz przemyje jodyną, piekącą i barwiącą kolana na liliowo. To nie parowóz podnieca mnie najbardziej, tylko zapach, który po sobie pozostawia: tłusty węglowy dym w promieniach słońca, smar i opary wibrującej stali. Tak pachnie tęsknota nie wiadomo za czym.
Wybrałem się tam parę lat temu, w nadziei, że odnajdę te zapachy. W ogrodzie willi, w której mieszkaliśmy, przy żwirowej alejce opitej moją krwią, w piasku między sosnami, stoi Santa Maria. Statek Kolumba. W skali 1:1, przytroczony do drzewa. Ponieważ nikt mi nie uwierzy, podaję tu adres: ulica Juliusza Słowackiego 1, 62-040 Puszczykowo, Polska.
Puszczykowo, to znaczy mniej więcej Sowistan. Sosnowy las, upał i piasek tak drobny, że toną w nim koła roweru. To nie sanatorium, tym razem jestem umieszczony w pensjonacie. Czy może jakimś gospodarstwie rolnym? Pamiętam koguta pędzącego przez podwórze. Nie ma głowy. Nina mieszka sama, na pięterku, ma może siedemnaście albo trzydzieści lat. Co wieczór padam na kolana i modlę się. Pamiętam tę modlitwę słowo w słowo, jedyny raz, kiedy modliłem się z prawdziwą pasją. Proszę Pana Boga, żeby Nina mnie pokochała.
Nina nie wychodzi z pokoju. Mówi się, że jest chora i musi brać zastrzyki. Jakiś mężczyzna z torbą lekarską schodzi po schodach. Nie mogę spać. Pragnę jej bronić i dałbym wszystko, żeby móc być tym doktorem. Do dzisiaj to wspomnienie wywołuje osobliwe dreszcze. A jednak Niny nie brukają żadne brudne myśli. Moje fantazje – Nina na brzuchu, rezygnacja w oczach, majtki ściągnięte do połowy, doktor podnosi strzykawkę, wyciska odrobinę płynu z igły, zanim skieruje ostrze w dół, w bezbronną krągłość – dotyczą wszak jedynie jej kuracji. Nina pozostaje przedmiotem czysto platońskiej adoracji, zgoda, w szpitalnym sztafażu.
Może nim pozostać, ponieważ w obejściu jest też dziewczynka w moim wieku, której imię zniknęło, bo nie powtarzało się w modlitwach, a która daje się przekonać do ściągnięcia majtek. Robi to pod warunkiem, że ja też się rozbiorę. Zgadzam się, chcąc