Nie poddajemy się. Teraz zaczyna się druga faza, wojna na wyczerpanie. Krawiec odwleka termin w nieskończoność. Zapewne zdecydował się nie splamić zawodowego honoru. Wspinamy się na czwarte piętro, dzwonimy, czekamy z nabożeństwem, nie, niegotowe, proszę przyjść za tydzień. Raz, drugi raz, trzeci. Wydaje mu się, że nas zmęczy, ale nie zna Andrzeja, naszego dyżurnego desperado. Za piątym razem wpycha się do środka. „No proszę, już skrojone, świetnie, mistrzu, teraz bierzemy się do szycia. Bo stąd nie wyjdę z gołą dupą”, mówi Andrzej, ściąga portki i wyrzuca je przez okno.
Trzeba było chodzić dosyć szeroko rozstawiając nogi. Po deszczu ciężko było podnosić kolana. Dokładnie tak musieli czuć się właściciele pierwszych dżinsów. I nie da się wykluczyć, jest to wręcz prawdopodobne, że obaj pochodzili z tej samej żydowskiej dynastii krawieckiej, Jakobs Jufess z Rygi, który w San Francisco w roku 1870 skroił pierwsze dżinsy, i nasz majster z Poznania, który przeklinając, musiał zrobić to samo sto lat później.
Ozłacały mi życie przez dwa lata i trwałyby do dziś, gdyby nie nagły szkwał. Mój błąd, bo siedziałem przy sterze. Spoczywają teraz na dnie, w mule jeziora Kiekrz. Poznańscy żeglarze zostali pomszczeni.
PRZYJACIELE MÓWIĄ, ŻE MUSZĘ do nich pisać. Chcą raportu z raju. Mam przenieść się do Warszawy i szkoły dla dziewcząt. Jest rok reformy szkolnej 1966, wprowadza się koedukację, mój rocznik idzie na pierwszy ogień. W liceum nr 26 ma nas być siedemnastu chłopców na trzysta dziewcząt.
Liceum w Poznaniu to była szkoła męska – ceglany gmach z przełomu wieków, niemiecka podróbka gotyku. Kiedy jakaś istota żeńska poniżej pięćdziesiątki pojawiała się na korytarzu, milkły rozmowy i powietrze robiło się elektryczne. Co dosyć dziwne, bo wszyscy zaraz mieli iść do domu i już w tramwaju tłoczyć się ze wszelkiego typu kobiecością. Dziesięć lat później przeżywam to samo napięcie, kiedy jakaś kobieta pojawia się na budowie. Żurawie spowalniają, zaczynają się żarty i gwizdy, podczas gdy za parkanem, na Hamngatan, kręcą się ich setki, z nagimi ramionami w słońcu lata.
W poznańskiej szkole te obmacywane spojrzeniami przechodzą śpiesznie, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Chociaż nie wszystkie. Są i takie, co kroczą pysznie, świadome swojej władzy, jak w drodze na koronację. Próbuję sobie wyobrazić, jak to będzie – być kometą wśród gapiących się planet. Przed rozpoczęciem nauki w szkole dla dziewcząt ćwiczę stosowne zachowania. Tu życzliwe spojrzenie, tam nie tak łaskawe, niestety, dziś wieczorem i cały następny tydzień jestem zajęty.
Traktują nas jak powietrze. Na przerwach kobiecość spaceruje, trzymając się pod rękę, zajęta sama sobą. Ani jednego spojrzenia w stronę męskiego desantu. Zmówiły się, żeby zachować spokój? I jak to jest możliwe, że wśród trzystu nie ma ani jednej atrakcyjnej? Widzę, jak wieczorem wlokę się do domu z głupawym uśmieszkiem kapłona. W tej szkole nie będzie romansów, ani nawet flirtu.
Pachnie migdałami. Ma gramofon, jej mama pracuje na wieczorną zmianę. Ktoś, kto ma wuja Za Granicą, przynosi Rolling Stonesów. Przez cały wieczór puszczamy drugi kawałek, tylko Confessin’ the Blues jest dostatecznie wolny, żeby spokojnie się przy nim kołysać. Gdy wszyscy się rozchodzą, pytam, czy mogę zostać. Ona gasi światło. Jestem trzylatkiem w sklepie z łakociami, to pierwszy raz i zapominam się kompletnie. „Przepraszam…” „Nie, nic się nie stało”.
Za tygodniowe kieszonkowe dostaję trzydzieści róż. Wiem od taty, że liczba musi być nieparzysta. Oddaję jedną konduktorce w tramwaju. „Dziękuję, chłopcze!” Błąd! Nie jestem już chłopcem. Ona gasi światło, zamykając drzwi. Róże zostają na słomiance. Oddaje mi się, poważnie, w milczeniu. Pytam, czy mogę zapalić lampę, tylko na sekundę. Chcę spojrzeć jej w oczy. Zasłania sobie twarz.
To drugie spotkanie jest także ostatnie. Wydzwaniam codziennie. Nie, mama jest w domu, nie, muszę się uczyć, nie, nie w ten piątek, wtedy wyjeżdżamy. Ta zima w Warszawie jest syberyjska, mglista i ma smak cynku. Akurat jest piątek.
Widzę go, jak stoi i trzęsie się pod jej domem. Wiem, że to od płaczu. W jej oknie się świeci.
Mija miesiąc lub dwa. Spotykam na ulicy znajomego i nie mogę powstrzymać się od pytania.
„Ona? To kurwie ucho?”
„Nie waż się tak o niej mówić”.
„Mówię o niej, co chcę. Żebyś ty wiedział…”
„Nie obchodzi mnie, co tam wiesz. Odszczekaj albo bij się”.
„No to się bijemy. Ty wybierz czas, ja miejsce”.
Mniej więcej tak to się odbywa. Umawiamy się za miesiąc, na końcowej pętli tramwaju. Wystarczy jeden sekundant.
Boks to moja najsłabsza dyscyplina, a chłopak ma na imię Wiktor. Stawia się o wyznaczonej porze, tak jak i sekundant, który przejrzał kodeks Boziewicza. „Czy któryś z panów chce wycofać swoje słowa? W porządku. Nie chodzi o to, kto zwycięży. Jesteście tu po to…” To niepotrzebne, już to wiemy. Uzgadniamy zasady. Bez kopniaków, czysty boks, do pierwszej krwi.
Wiktor prosi, żeby sekundant odszedł na bok. „Nie zamierzam niczego odszczekiwać, ale słuchaj. Byliśmy razem jakiś tydzień, a potem nagle koniec. Kłamstwa i mydlenie oczu. A to że lekcje, a to znów wyjazdy. A prawda była taka, że miała innego. Albo i paru. Jednocześnie. Chcę tylko, żebyś wiedział, co czułem, kiedy tak o niej powiedziałem”. Czy mówi jeszcze: „Tęsknię za nią. A ty nie?”
Wiktor jest pociągający, w zawadiacki sposób. Przypomina Erica Burdona. Zmrużone oczy pod grzywką chuligana i drwiący uśmieszek. To będzie trudne. Uświadamiam sobie, że go lubię. O wiele za bardzo, w dziwny sposób. Zmierzamy w stronę pola bitwy, sekundant wlecze się za nami. Wiktor w jej ramionach, dlaczego ten obraz nie boli? Ja piszący te słowa mogę tylko zgadywać, czemu Tajemny wspólnik Josepha Conrada, czytany dziesięć lat później, przyprawi mnie o zawrót głowy.
Pamięć nie podpowiada, jakim sposobem dochodzimy do wniosku, że szkoda byłoby pokancerować dwie tak ładne facjaty z powodu tej, która wzgardziła obiema. Odprawiamy sekundanta. Wiktor mówi, że może spławiła nas dlatego, że nie dawaliśmy jej prezentów. „Kwiaty, na co jej kwiaty? Zajrzałeś do spiżarki? Kasza, makaron i ziemniaki”. Powinienem się oburzyć i zawrócić sekundanta, lecz tego nie robię. Wiktor nie chce powiedzieć nic złego. Czym sobie na nią zasłużyliśmy? Mamy piętnaście lat i zaczynamy coś rozumieć. W drodze do tramwaju układamy kodeks honorowy miłości. Primo: kto dostąpił łask kobiety, nie ma prawa się jej wyprzeć. Secundo: skoro tam byłeś, choćby jako jeden z trzydziestu, nie pozwolisz nikomu jej nazywać.
TO NIE JEST TAK, ŻE nie da się posłuchać Beatlesów. Jeśli o północy, kręcąc gałką, znajdzie się pasmo 208 metrów, pomiędzy Rzymem a Stavangerem, usłyszy się: „Rzzggg… hrrr… adio… uxemburg… rrjii… rzggg… ation for the stars… Help! I need somebody…”. Za pół miesięcznej pensji można w Warszawie na bazarze dostać płytę. Można też wejść do kanciapy w oficynie i kupić pocztówkę. Mają w środku dziurkę i kosztują tyle co butelka wódki. Najwyraźniej można wytłoczyć ścieżkę dźwiękową w folii plastikowej. Perkusja, gitary i głosy zlewają się w jeden jazgot, ale melodię da się słyszeć. W braterskim kraju, gdzie trudno o plastik, muzykę tłoczy się na kradzionych kliszach rentgenowskich. Można dostać She Loves You na zdjęciach nowotworów albo połamanych kości.
Kiedy się idzie z Markiem, nie można pobiec za tramwajem. Marek musi chodzić ostrożnie, ponieważ zawsze dźwiga pod pachą pięć longplayów. Kiedy zaczyna padać, otula swój bagaż kawałkiem folii. Marek jest niewysoki i wąski w ramionach. Głowę ma dużą, a nos w kształcie ostrego trójkąta, jak na dziecięcych rysunkach. Jest w Marku