Czym jest miłość? Nie ma na imię Penelopa czy Orfeusz. To Kalipso. Serce mi się kraje, kiedy Kalipso przygotowuje kanapki na drogę i odprowadza swego kochanka nad brzeg morza, bogowie bowiem postanowili, że Odys musi wracać do Itaki i żony.
Tak było. Ja to wiem.
Płaczę nad losem Kalipso, ale kocham Ananke. To się stało w sekundę. W tej samej chwili, kiedy tata wymawia to imię, czuję zapach atramentu. Nie wiem, kim ona jest wśród bogów ani co robi. Chcę należeć do niej. Wtedy tata mówi, że Ananke ma serce z kamienia. Nikt nie jest w stanie jej ubłagać, nawet Zeus. Ananke jest losem, koniecznością. Jest tym, co musi się wydarzyć. Nikt nie chce wiedzieć, jak wygląda. Dlatego nie ma żadnych świątyń ani posągów.
Sześćdziesiąt lat minęło i wydaje mi się, że tamtym razem czegoś ode mnie chciała. Nawet boginiom czasem ciąży brzemię tajemnic. Chciała, bym wiedział, że przymknęła dla mnie oczy.
SZKOŁA W MORDORZE PACHNIE świeżą farbą. Polska ma wkrótce obchodzić tysiąclecie państwa, co trzeba uczcić zbudowaniem tysiąca szkół. Do dzisiaj tak się je nazywa, tysiąclatki, białe budynki, jedno- lub dwupiętrowe, z dobudowaną pod kątem prostym salą gimnastyczną. Jest ich 1417, wszystkie prawie jednakowe.
Na jednej z pierwszych lekcji każdy ma powiedzieć, co robią jego rodzice. Ja jestem dumny z tego, że moi pomagają ludziom, więc może brzmi to zarozumiale, kiedy mówię: mama lekarka, a tata też doktor. Potem mówią inni: robotnik, krawcowa, woźnica, sprzedawczyni, palacz w kotłowni, inżynier, konduktorka, kasjerka, spawacz, nocny stróż, ja nie mam taty…
Szybko uczę się pozwalać najpierw mówić innym, zanim podniosę rękę. Jednak jest już za późno. Odpowiedziałem parę razy zbyt obszernie, pełnymi zdaniami i nie mówię kurwa. Kiedy próbuję, brzmi to sztucznie. Szczegóły przykrył litościwy płaszcz zapomnienia. Rwą moje zeszyty? Popychają? Wyzywają? Jedyne wspomnienie ze szkolnego dziedzińca: zbieram się na odwagę i staję do bójki z chłopakiem o numer większym. Powszechny entuzjazm. Doktorek chce się bić! Stoją w kręgu i judzą. Pokaż mu! Zaczynamy okładać się pięściami i pół minuty później leżę na ziemi. Nie od ciosu. Ktoś stanął na czworakach za moimi plecami i kiedy robię krok do tyłu, padam jak długi. Rechot i owacje. O dziwo, to wspomnienie przeszło pewną metamorfozę. Nie widać sceny z perspektywy leżącego, widać ją z góry. Tak, jakby pamięć chciała podnieść ten incydent do rangi prawdy ogólnej.
Ze wszystkich szkolnych zakończeń roku pamiętam tylko to w klasie trzeciej, pierwsze w nowej szkole. Biegnę do domu, w dłoni zwinięte w rulon świadectwo. Czekają w bramie. Jest ich trzech na jednego, chyba nawet nie próbuję się bronić. Wchodzę na górę ze świadectwem pogniecionym i tym razem nie da się udawać. Płaczę nieutulony, ale nie chcę powiedzieć, co się stało. To moja zemsta za to, że umieścili mnie w tej szkole.
Nie chcę nim być, stworzeniem, które przyciąga hieny.
Wciąż jeszcze wierzę w Boga i modlę się, żeby położył temu kres. Bądź miłosierny i spal szkołę, tak jak zrobiłeś z Sodomą. Upływa rok, zanim zostaję wysłuchany. Pan Bóg nie bierze się za miotacz ognia. Wysyła anioła stróża.
Grzegorz jest niepojętym wyjątkiem od wszelkich reguł rządzących piekłem w szkole nr 39. Nie rzuca kurwami i, tak jak ja, ma piątki z większości przedmiotów. Poza tym jest piękny. Grzegorz ma zielone oczy, wargi jak Steve McQueen i rzymski nos, który aż prosi się, żeby go zdefasonować. Ale z Grzegorzem nikt nie szuka zwady, nawet bandziory z siódmej, którzy co drugą klasę powtarzali. To niepojęte. Grzegorz nie należy do żadnej bandy, nie ma starszego brata z kastetem, nie jest także furiatem, jak chłopak z równoległej klasy, który przeszedł przez szkołę niepobity, po tym, jak już w pierwszej klasie wbił zęby w gardło swego prześladowcy i trzymał go tak długo, aż ten zaczął rzęzić. Grzegorz jest po prostu nietykalny. Wszyscy to wiedzą i widać to po nim. Nie szarpie się jak my, nerwowe marionetki. Grzegorz porusza się jak kot, niczym się nie przejmuje. Jakby był istotą z innego wymiaru. To magiczne.
Cud przydarza się pewnego ranka w klasie piątej. Przed wakacjami wuefista chce przetestować klasę w skokach w dal. Jest rok 1962, polscy lekkoatleci są w światowej czołówce, z ME w Sztokholmie w 1958 roku przywieźli osiem złotych medali. Przygotowuję się na nowe upokorzenie. Do piłki ręcznej się nie nadaję, mam za małe ręce. O koszykówce nie mam pojęcia. Mam jedenaście lat i właściwie nigdy nie kopałem piłki. Przy pierwszym strzale z wolnego nieomal łamię sobie palce stopy. Bierzcie go! Nie, wy go bierzcie!
Klasa stoi rozstawiona wzdłuż rozbiegu. Kolej na mnie, gwizdy, szydercze okrzyki. Moim pierwszym w życiu skokiem w dal biję klasowy rekord.
Drugi jest odrobinę dłuższy. Także w tym wspomnieniu zmienia się perspektywa. Teraz widać z góry, jak Grzegorz o zielonych oczach podchodzi i podaje rękę. Mówi, że powinni trenować razem. „Ale nie sądzę, że pobijesz mnie w trójskoku. Chcesz zobaczyć mojego kanarka?” Mieszka sam ze swoją mamą. Objadają się jej kapuśniakiem, mocują się na wielkim łóżku, bawią się z ptaszkiem i opowiadają sobie książki. Jeszcze tej samej jesieni pokonuję Grzegorza w skoku wzwyż i na 60 metrów. Ale nigdy w trójskoku.
Dwadzieścia lat później zabieram moją żonę przez morze do Poznania i do tej piaskownicy. Mówię, że nie chciałaby mnie takiego, jakim stałbym się, gdyby nie ów skok w dal na cztery metry z hakiem. Od tego dnia wszystko się zmienia. Wystarczy, że widują mnie z Grzegorzem, aby klasowym mętom odeszła ochota. Stałem się nietykalny. Nie, mało tego: szybuję w górze, ponad wszystkim, i nie mam już więcej żadnych wspomnień z tej szkoły.
Polski urząd ewidencji ludności informuje mnie listem poleconym, że Grzegorz W. zgadza się na kontakt. Załączają adres. Nie było to takie proste. Centralne Biuro Adresowe nie udziela informacji, jeśli dana osoba nie wyrazi zgody. Ale nie ruszą nawet palcem, jeżeli nie dostaną daty urodzenia. Rok nie wystarczy, muszą mieć dzień i miesiąc.
„Przyjechał pan aż ze Sztokholmu, żeby znaleźć datę urodzenia? Po co ona panu? Nie wolno mi udostępniać panu dzienników klasowych. To są wrażliwe dane”.
Dyrektorki szkoły nie było na świecie, gdy zapisywano dzienniki leżące teraz na biurku. Ma botki w środku lata, krótką czarną spódniczkę i różowy sweterek z gwiazdkami cekinów wokół kołnierzyka. Ma też okrągłą twarz, krótkie, ufarbowane henną włosy, zielone oczy i niebywale piękne usta. I dołeczki w policzkach. Daruję sobie przygotowaną bajkę o szkolnym reportażu. „Widzi pani, tu chodzi o anioła stróża…” Po chwili pani dyrektor oznajmia, że musi pilnie zadzwonić. „Zaraz wracam. Za jakieś… dziesięć minut?”
Urodził się w lipcu. Pół roku później siedzę przy stole w jego kuchni, w szeregowcu pod Poznaniem. Nie poznałbym go na ulicy. Przybrał na wadze, jest niższy niż go pamiętałem. Lecz w przeciwieństwie do wszystkich kolegów z czasów szkolnych nie pokazuje mi swojego domu, swoich aut ani swoich dyplomów.
Grzegorz jest bardzo miły, chociaż nieco powściągliwy, pewnie się musi zastanawiać, co mnie skłoniło, aby zadać sobie tyle trudu, by spotkać się akurat z nim po pięćdziesięciu latach. Czy sam to wiem? Albo czy mogę mu powiedzieć: byłeś pierwszym i może jedynym wolnym człowiekiem, jakiego spotkałem, powiedz mi, proszę, jak się takim zostaje? Dlaczego się nie bałeś jak wszyscy inni? Czy zdajesz sobie sprawę, że zmieniłeś moje życie?
Czy może wszystko to było mirażem? W mojej pamięci jest boleśnie piękny, ale na zdjęciach z trzeciej klasy, które wyjmuje, nie da się go rozróżnić. Ma może inne zdjęcia? Chyba tak, w szufladzie, której nie otwierał od dziesiątek lat. Obserwują mnie jego tłuste kocury, on przynosi pudełko z brzozowego drewna, zobacz, niewiele pozostało z czasów, gdyśmy się znali. Grzegorz nad morzem ze swoją mamą, nie do rozpoznania. Grzegorz na ławce, ma może jedenaście lat, dość ładny, ale obcy. Czuję, jak coś zaczyna we mnie gasnąć. Czy to