Lecz teraz mamy jeszcze rok 1967. Partia robi ustępstwo na rzecz ducha czasów. The Rolling Stones dostają zezwolenie na koncert w Warszawie. Jednak ażeby I can’t get no satisfaction nie zostało opacznie zrozumiane, bilety idą do członków partii, od których można oczekiwać, że przyjdą w garniturach i będą umieli się zachować. Niestety duch partyjny zawodzi. Wszystko wycieka na czarny rynek, w cenie dziesięciokrotnie wyższej od oficjalnej. Zamiast grzecznych oklasków na widowni euforia. Po raz pierwszy od wojny są w Warszawie zamieszki. Młodzież przepycha się z milicją obywatelską, na pozór bez powodu. Jest coś takiego w Rolling Stonesach, czego marksizm-leninizm nie ogarnia.
Ale dzień wcześniej, zanim to nastąpi, mam okazję pogadać z Mickiem Jaggerem, Keithem Richardsem i resztą. Próbuję zrozumieć, jak do tego doszło. To Marek musiał, sobie tylko znanymi drogami, dowiedzieć się o tym spotkaniu. Pewnie on także wymyślił taktykę.
Idziemy prosto do wejścia i gdy zostaje pięć metrów, wyciągamy nasze legitymacje. To musi pójść szybko, bez zwalniania i spoglądania na strażników. Tylko powiew władzy. Nie może nawet przyjść im do głowy, by sprawdzać nasze papiery. Dokument, którym wymachuję, zaświadcza, że umiem przepłynąć dwieście metrów, z tego piętnaście pod wodą.
Strażnicy odsuwają się. W hotelowym lobby włączamy francuski. „Concierge! La conférence de presse des Rolling Stones, quelle salle?” To nam przychodzi dość łatwo. Po sześciu godzinach francuskiego tygodniowo w liceum możemy uchodzić za Francuzów, w każdym razie w Warszawie. Wieczorem dzień wcześniej mamy próbę w barze sąsiedniego hotelu. Dziewczęta są zachwycone. Trzej paryżanie… Po raz pierwszy i ostatni słyszę kobiety rozmawiające między sobą o mężczyznach jako obiektach seksualnych. Ten, który przedstawia się jako Mathieu, obiecuje sobie, że nigdy więcej. Dlaczego to jest takie upokarzające? Nie chodzi o to, że jest się przedmiotem oceny, mogłem wypaść gorzej. Nawet nie o bezwstyd oszukiwania. To żałosność polskości w spotkaniu z Zachodem poniża nas wszystkich. Boję się, że Marek nas zdemaskuje. To do niego podobne, lubi sprawiać, że ludzie czują się jak idioci. Może mówię: „Marc, pas de bêtises. On est français et on reste français”. Może to niekonieczne. Pewnie widzimy po sobie, że teraz prawda byłaby gorsza od dwóch kolejnych kłamstw. Umawiamy się na następne spotkanie i żegnamy się z nimi, ratując resztki honoru.
Mick Jagger gapi się bez wyrazu. Bill Wyman jest jak zawsze swoim własnym nekrologiem. Keith Richards w środku to głównie strzecha włosów. Tylko Charlie Watts, perkusista, nie próbuje utrzymać maski. Kciuk pod brodą, palec wskazujący na ustach, wyraz zdumienia. „What the fuck?”. Piątą osobą na zdjęciu jest machający ręką fotograf. Szóstą jestem ja sam. Stoję za sofą z Rolling Stonesami i próbuję wyglądać jakby nigdy nic. Jak zwykle wychodzi mi to za dobrze, wyglądam jak nieprzytomny.
Niewykluczone, że Mick Jagger pamięta to prawie równie dobrze. Chyba się nie zdarzyło, żeby na konferencję prasową z Rolling Stonesami nie przyszli żadni dziennikarze. Lecz 13 kwietnia 1967, przed ich jedynym koncertem za żelazną kurtyną, w pokoju prasowym Hotelu Europejskiego czeka na nich pięć osób. Publicysta z państwowej agencji prasowej, jego fotograf i trzech licealistów. Państwowy pismak chce wiedzieć, co Rolling Stonesi sądzą o Warszawie. Jagger mamrocze coś ze swojego kaca, impresario poprawia: „Podziwiają Warszawę i w nocy napisali piosenkę o tym mieście”.
Licealiści spoglądają po sobie. Marek przewraca oczami. Karol wygląda na rozbawionego, on zbiera absurdy. Sam chciałbym zadać pytanie, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Poza tym nie chcę żenować Micka Jaggera, który może nie rozumieć po francusku.
„ŚMIAŁO!”, WOŁA instruktor. Chyba tylko dlatego, że mama chce, żebym miał jakieś zajęcie, dostaję pozwolenie na zrobienie prawa jazdy. Po dwunastu lekcjach na drugim biegu instruktor uważa, że szesnastolatek już da sobie radę. Widzi tylko jeden problem. „Może się zdarzyć, że egzaminator zechce nas wyprowadzić na krajówkę. Wtedy musisz wrzucić trójkę. Tegośmy nie ćwiczyli. Wajcha od siebie, potem do góry. Zrobisz tak, kiedy powiem »śmiało«”.
Kiedy byłem mały, sądziłem, że samochody są jak zegarki, które trzeba nakręcać. Widziałem z okna ludzi, jak wkładają korbę pod maskę i nakręcają sprężynę. Wyglądało to na ciężką pracę. Najbardziej żal mi było kierowców ciężarówek. Ci mieli korby zawieszone na zderzaku, a więc musieli kręcić często. Prawda zaś była taka, że wujek Stalin postanowił, iż socjalizm doścignie i prześcignie bez obcej pomocy. Żadnych tam akumulatorów czy wycieraczek od faszystów i ich pachołków. Syrenka, na której ćwiczę, jest więc całkowicie polskim produktem. W razie potrzeby można ją rozruszać korbą, w wersji sportowej rozwija moc czterdziestu koni i chmurę niebieskiego dymu. Przednie koła muszą być ustawione do przodu, kiedy się puszcza sprzęgło, inaczej diabli biorą układ sterowania. Ale przecież zmierzamy do przodu.
Teraz jesteśmy na drodze krajowej. „Śmiało!”, woła instruktor z tylnego siedzenia. „Cicho tam, z tyłu, …no, słyszałeś, masz wrzucić trójkę”, mówi mój egzaminator. W ten sposób uzyskuję prawo jazdy na samochód i ciężki motocykl. Czy egzaminator był pijany? Czy tylko pomyślał sobie, że, a tam, co za różnica, przecież wszystko to tylko dla picu, nikt chłopakowi i tak nie da auta do prowadzenia.
Tu się pomylił. Austro-Daimler ADR Bergmeister to potwór, który wyciąga sporo ponad sto kilometrów we mgle, trochę mniej przy słonecznej pogodzie. Chłopaki twierdzą, że para wodna zwiększa kompresję. Jest to kabriolet z czerwonymi skórzanymi siedzeniami, tajnymi schowkami pod każdym fotelem i paszczą jak u krokodyla. Model – jak wszystko wskazuje – z 1933 roku.
Nigdy się nie dowiaduję, jak to się chłopakom udaje. Czy grożą paragrafem o „nielegalnym parkowaniu w stodole i stajni”? Prawo nie zna takiego zakazu, ale kto wie, skoro przestępstwem jest słuchanie radia z Monachium. Chłopów łatwo zastraszyć, zwłaszcza gdy się nosi skórzaną kurtkę i zwraca do nich per „obywatelu”. Kiedyś przywożą na holu harleya-davidsona z obsadą na karabin maszynowy w koszu. Chłop klął się na Przenajświętszą Panienkę, że broni już nie było, kiedy jego szwagier ściągnął motor.
Gospodarstwa chłopskie na równinie między Odrą a Bugiem są skansenem europejskiej motoryzacji. We wrześniu 1939 roku porzucono na skraju drogi tysiące pojazdów, kiedy skończyła się benzyna albo krater po bombie uniemożliwił dalszą ucieczkę. Pięć lat później znowu przyszła pora. Teraz stoją w stodołach i stajniach i czekają na nas. Jestem jak zwykle najmłodszy w ferajnie i nie znam się na silnikach. Zdrapuję tylko z austro-daimlera kurze łajno i lakieruję go na żółto.
Wszystko to opowiadam tylko, żeby dotrzeć do pedału gazu. Klejnot garażu to citroën 11CV. Ta nazwa może niewiele mówi, ale to właśnie w takim Jean Gabin z kumplami królują na zalanych deszczem ulicach Paryża.
Wyjeżdżamy z miasta przetestować prędkość. Nagle nasz główny mechanik zjeżdża na pobocze. Zdaje się podniecony. „Teraz ty prowadź jakiś czas, muszę coś sprawdzić”. Siadam za kierownicą, niespodziewany zaszczyt. „Rozpędź do dziewięćdziesięciu, dobrze… puść teraz gaz zupełnie… teraz wyciągnij nogę i połóż stopę na pedale, ale nie naciskaj… co czujesz?” „Pedał się obniża, a potem blokuje”. „No właśnie! A jedziemy osiemdziesiątką, nie? Wiedziałem! Prędkość marszowa! O, kurwa!”
Słowo kurwa może wyrażać głęboki dyskomfort, ale i nabożeństwo, tak jak na widok płonącego krzaka.
W drodze powrotnej nasz główny mechanik nie jest sobą. Prowadzi nerwowo, jakby był zły na samochód. Gdy dojeżdżamy, zdaje się bliski płaczu. Nie pamiętam już słów, lecz za to sens: dosyć już tego, musi wyjechać z tego kraju. Bo tu, za jego życia, żaden inżynier nie pomyśli o takim detalu.
Wcale nie jest pewne, że citroën 11CV