Dom z dwiema wieżami. Maciej Zaremba Bielawski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Maciej Zaremba Bielawski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788365271433
Скачать книгу
lat po tym, jak widzieliśmy się po raz ostatni. Nie pamiętałem go takim, jakim był, lecz takim, jakim miał się stać.

      TUŻ PO GRZEGORZU drugą rzeczą, która nadaje życiu wartość, są panczeny. Decyduje jak zwykle przypadek. Chcę mieć porządne łyżwy. Mama popiera wniosek. Chłopiec jest wątły, powinien się ruszać. Tata wzdycha, ale pozwala się zaciągnąć do sklepu sportowego. Ekspedient patrzy na nich z politowaniem. „Hokejówki. Zimą. Może jeszcze do tego maliny? Mamy oszczepy, proszę bardzo, i są płetwy”. Tata docenia nić porozumienia, lecz ja nie. Życie na lodzie to u mnie bieda z nędzą, a lodowisko to akurat samo życie. Magiczny wir, jeździ się dookoła pod wiszącymi nisko lampami, z chrypiącego głośnika leci Marino Marini: Dimmi quando tu verrai, chłopcy popisują się przed dziewczętami, wszystko dzieje się w ruchu, i akurat teraz sens życia to jechać przy tej w białej czapce i niebieskim sweterku, odbić się lewą i odwrócić się w pół kroku, dwa kroki tyłem, dobry wieczór, fajną masz czapkę, tylko tyle, nic więcej, znowu wolta, i śmignąć jak strzała, zniknąć i znów się zjawić nie wiedzieć skąd – szalik też zresztą ładny… Jednak nic z tego nie da się zrobić na moich łyżwach. Na nich można jedynie telepać się przed siebie.

      „Mam tylko te”, mówi ekspedient. „Buble. Nie sądzę, żeby takie chciał”.

      „Buble” to pojęcie z gospodarki planowej. Coś, na co nie ma zbytu, co jednak jest produkowane, na przekór imperializmowi. Buty w rozmiarze 52, gwoździe siedmiocalowe, niepływalne kamizelki ratunkowe i zardzewiałe widelce. Pewnie są nawet kije golfowe, ponieważ nikt nie gra w golfa. Na ladzie leżą teraz panczeny. Wiem, co to jest. Dwanaście metrów na sekundę, to jak szóstka w skali Beauforta. Ten, kto rozpędza się na hokejówkach, wygląda, jakby się boksował sam ze sobą. Przyśpiesza się na panczenach – to sokół zrywający się do lotu. Widziałem to w telewizji. Strasznie szkoda. Na panczenach nie da się jeździć tyłem.

      „Na pewno chcesz je?” Tata nie ma pojęcia o łyżwach, ale te rzeczywiście wyglądają dziwnie. Są takie piękne, że aż boli. Baletki przechodzące niepostrzeżenie w nóż.

      Dwunastolatek, który bierze ze sobą łyżwy do łóżka – to aż śmieszne. Pierwsze wieczory na lodowisku to męka i wstyd. Płozy są prawie dwukrotnie dłuższe niż w zwykłych hokejkach i takie ostre, że każdy fałszywy krok kończy się upadkiem. Wtedy zjawia się on – chłopak łasica, kot w łyżwiarskich butach. Hej, łapcie mnie, woła, rozpędzając się – tyłem. Cała horda rzuca się za nim. Ostre zakręty, nagłe szusy w bok i przyśpieszenia, którym nikt nie umie sprostać. I to najbezczelniejsze ze wszystkiego: ucieka nam, wirując wokół własnej osi… na panczenach! Można zamknąć oczy i słyszeć, jak porusza się po lodowisku. Klapiący dźwięk, kiedy startuje, syczący, gdy nabrał już tempa. Podczas gdy hokejówki brzmią jak stado krów tupiących w oborze. Mówi się, że te łyżwy są z Kanady, a łasica nazywa się Kardasz.

      Jeżeli ten, który stał się mną, analizował kiedykolwiek schemat ruchów, to właśnie w tamtą zimę 1963. Lekcje mogły poczekać. A potem… Kardasz na zielono, a ja w wełnianym swetrze w paski, czerwone, białe i czarne, dwa cienie z innego wymiaru, przemykające w malstromie statecznych łyżwiarzy. Nadjeżdżamy z tyłu, śmigamy pół cala przed ich płozami i znikamy. Dla ostrzeżenia mamy specjalny dźwięk: czubkiem odpychającej łyżwy tniemy w lodzie rysę, brzmi to tak, jakby ostrzyło się nóż. Zzzrrt… ta w białej czapce i niebieskim sweterku, co się z nią stało?

      Z początku jest nas tylko dwóch, Kardasz i ja, potem dochodzi jeszcze paru. Nie rozmawiamy ze sobą, jakby szczególnie ważna była nasza osobność. Nawet gdy odstawiamy pokaz, obywamy się bez słów. Jeden robi z lodowych ostrużyn niewielki wał, drugi robi podobny, pięć metrów dalej. Wszyscy już widzą, co się święci, ustawiają się w szpaler. To Kardasz musiał to wprowadzić, w Kanadzie urządzane są zawody skoków w dal na łyżwach. Pięćdziesiąt metrów rozbiegu, zejście do przysiadu, wyskok, kolana pod brodą. Sztuka polega na tym, żeby nie rozbić sobie głowy przy lądowaniu. Wyhamowanie jest okrutne, płozy rozsadzają lód. Ale uczucie, kiedy szpaler ciał rozmazuje się w pędzie, jest warte wstrząsu mózgu. Kardasz skacze najdalej, jest tak, jak ma być. Zawsze się znajdzie jakiś drągal na hokejkach, który koniecznie chce spróbować i potem trzeba go wynosić. I może właśnie o to chodzi.

      Dlaczego polszczyzna ma taką dziwną nazwę na łyżwy szybkie, które są wszak wynalazkiem Norwega, Axela Paulsena? Dlatego, że dziewięć lat później, w 1889 roku w Amsterdamie, pewien Rosjanin, Aleksandr Panszyn, jechał na takich, gdy o mało nie został mistrzem świata.

      JA MAM czternaście lat, a ona może ze dwadzieścia pięć. Jest kuzynką jednego z kolegów z klasy. Chodzi się do niej po szkole, żeby pograć w pokera. Po jakiejś godzinie tamci się zwykle dżentelmeńsko ulatniają. Skąd wziąłem odwagę, by pierwszy raz ją pocałować? Nie pamiętam obawy, że mnie spoliczkuje, co przecież mogło być na miejscu. To było w drzwiach, gdy miałem już iść. Cześć. Cześć. No, cześć. Cześć…

      Siedzi mi na kolanach, całuję jej szyję i usta, pieszczę jej piersi przez tkaninę, nigdy mi nie pozwala rozpiąć, moja dłoń pod spódnicą, jej dłoń zaraz tam jest i ją zabiera, raz i drugi, i setny. Wichrzy mi włosy na karku i pozwala się całować.

      Gdyby się pojawiła dzisiaj, siwa, skręcona podagrą, padłbym na kolana i całował jej stopy. Dlaczego nie nauczyła mnie kochać? W jej ramionach przyjmowałbym korekty z radosną wdzięcznością, bo nie było jeszcze żadnej dumy do obrony. Straszliwa myśl: że może wiedziała, że jeśli ulegnie, to stracę dla niej szacunek. Przeklęty niechaj będzie XIX wiek.

      Rozchodzą się plotki? Skąd się pani psychiatra dziecięca dowiedziała? Któregoś dnia, gdy pokerzyści już się rozeszli, ona się uchyla. „Nie możemy się więcej spotykać. Dzwoniła twoja matka. Krzyczała, że deprawuję małoletnich. Groziła, że doniesie na milicję. To prawda, że ty masz dopiero trzynaście lat?”

      Teraz wiem, jak głęboko można zranić mężczyznę. Po powrocie do domu nie mówię nic, ze strachu przed tym, co jestem w stanie zrobić, jeżeli mama choćby piśnie o niej jedno złe słowo. Nic nie zostaje nigdy powiedziane, jednak coś się kończy. Usuwam się, nie pozwalam, by mnie dotykała. Minie ćwierć wieku, nim się pojednamy. Lecz nawet wtedy ona nie domyśli się, że mój gniew brał się z tęsknoty za nią. A ja nie mogę jej tego powiedzieć.

      SZYBKIM BIEGIEM MOŻNA na długiej przerwie zdążyć do Sklepu Żeglarskiego i z powrotem. Jeżeli sprzedawca jest sam, mówi: „dziś też nie”. Jeżeli ma klienta, robi tylko dyskretny znak, jak na filmie gangsterskim. Warunkiem naszej umowy jest, że ma pozostać tajna. Sprzedawca nie chce narobić sobie kłopotów. Jest rok 1966 i w naszym biotopie, na wschód od Elby, żeglarz jest naturalnym wrogiem nastolatka.

      Zrezygnowaliśmy już z marzeń o prawdziwych dżinsach. Gdy jakaś para pojawi się w Komisie, kosztują tyle, co roczne kieszonkowe, i znikają tego samego dnia. Można też kupić sobie dżinsy w polskim banku państwowym. Nazywa się on PeKaO i sprzedaje nawet coca-colę, johnniego walkera i prawdziwą pastę do butów, Kiwi. Ale tylko za zachodnią walutę.

      Potem rozchodzi się fama o pewnym krawcu. Wymaga to trochę zdolności śledczych, bo wtajemniczeni niechętnie udostępniają adres. Lecz w końcu znajdujemy go na pewnym strychu. A może jest to jakaś ślepa odnoga czasu? W zapachu przypalonej wełny i kulek na mole, siedzącego na stole wielkim na całą izbę, z garbatym nosem, szpilkami w ustach i centymetrem zwisającymz szyi.

      Cztery pary dżinsów? Da się zrobić. Ale bez nitów. I płótno muszą zdobyć sami.

      Sprzedawca towarów żeglarskich nie daje zbyt dużej nadziei. Czasem ma dostawę. Ale jak przyjdzie jakiś żeglarz, to wykupuje to wszystko na pniu. A więc płótno żeglarskie bywa w zasadzie raz w miesiącu, mniej więcej przez godzinę. Mogą je przywieźć dzisiaj po południu. Albo za miesiąc. Przykro mi, chłopcy.

      Układamy