Gardzę woźnicami. To woźnica wyzwala we mnie jeden z pierwszych etycznych odruchów. Poznańska starówka, stroma uliczka brukowana kocimi łbami, wyładowany aż po brzegi węglem wóz, rozpaczliwy dźwięk podków ślizgających się po kamieniach, piana na ciele zwierzęcia, różowiejąca od uderzeń bata. Etyka daje znać o sobie w tym, że w myślach wyrywam bat z garści woźnicy i ćwiczę go po twarzy tak, aż zostają z niej tylko krwawe strzępy.
Węgiel zsypuje się do piwnicy, konie parskają, a jeden z nich szcza. Obnaża się ogromna sina pała. Dzielnicowe łobuzy zaczynają gardłować, lecz nie o koniach – o kobietach! Co oni wygadują? Udaję, że nadążam, lecz w duszy mam chaos. Czy to możliwe, że te wszystkie eleganckie panie, co pchają wózki po ulicach, przeżyły coś takiego? Moja mama? Czy ja też kiedyś… Na tę myśl przebiega mnie dziwny dreszcz. Nicponie nazywają to zabiegiem, jakby chodziło o medyczną operację. Z tego, co mówią, wynika, że kobiety tego nie lubią, trzeba je namawiać. Akurat w to wierzę. Kobiety stale wyglądają, jakby opędzały się od mężczyzn.
Tego dnia po raz pierwszy i ostatni zwracam się do mamy z intymnym pytaniem. Zadanie go prosto z mostu jest wykluczone. Rysuję prosty szkic, pięć kresek, nie więcej. Ona siedzi nad książką. „Mamusiu, chciałem o coś spytać”. „No?” „Czy tak się robi dzieci?” Rzuca okiem na kartkę. „Tak”. To wszystko. Specjalista od psychiatrii dziecięcej powraca do spraw naukowych.
„Coś ty zrobiła z chłopca?”, oburza się tata. Odpowiedź mamy jest krótka. „Mizdrzy się przed lustrem”. Przepadły moje długie loki.
Wiem, że jestem ładnym dzieckiem. Zdarza się, że mnie biorą za dziewczynkę. To mamę niepokoi. Jej głos nabiera specjalnego brzmienia, robi się nieco niższy – przeciąga samogłoski, kiedy mówi prawdziwy mężczyzna. Taki mam być, kiedy dorosnę.
Kilka lat później, gdy jej dorównuję wzrostem, jej najgorsze przeczucia wydają się sprawdzać. Akurat jestem w domu sam. Jej szpilki pasują jak ulał, podobnie sukienka. Przymierzam kilka naszyjników i odpowiednie kolczyki. Do tego boa z lisa i futrzana czapeczka, frywolnie na bakier. Nie potrzebuję makijażu, i tak wyglądam fantastycznie.
Musiałem pogrążyć się w lustrze, bo nie usłyszałem otwierania drzwi. Nagle ona tam stoi, blada jak śmierć. Widzi samą siebie. Potem rozpoznaje. Policzek jest tak gwałtowny, że zmiata mi klipsy.
To drugi i ostatni raz, kiedy podnosi na mnie rękę. Może potem jej wstyd. Ale dużo później reaguje tak samo gwałtownie, kiedy jej dorośli synowie, ojcowie dzieci, parodiują ciotowskie maniery. To nie homoseksualizm ją przeraża, tylko kobiecość u mężczyzny.
Pół życia później czytam o pewnym wojskowym w stopniu kapitana, ojcu i oddanym mężu, który wieczorami wymyka się do piwnicy, zakłada nylonowe pończochy, zamyka oczy i głaszcze swoje nogi. Kapitana, jak się okazuje, nie interesują mężczyźni. On tęskni za kobiecością.
Mama potrafi szaleć z niepokoju, że jej synom przytrafi się coś złego. Lecz nie ma sensu szukać u niej współczucia z powodu tymczasowych stanów, jak rozbite kolano czy wybite zęby. Dlatego nigdy się nie dowie, że migdałki ośmiolatka usunięto bez znieczulenia. Sanitariusz przytwierdza mnie pasami do fotela, chirurg wchodzi w fartuchu powalanym krwią i śluzem, „no, nie mazgaić mi się”, wpycha mi do gardła stalową pętlę, grzebie, a potem szarpie tak, że grudka mięsa trafia z pacnięciem w kafelki.
Pięć lat później nadchodzi mój dzień. Mama zabrania mi, jak zwykle, wracać po dziesiątej, gdy zamykają bramę. Tata ukradkiem, też jak zwykle, wsuwa mi klucz do bramy do kieszeni. Ale go gubię gdzieś po drodze, zatem teraz szarpię się z bramą, próbując otworzyć ją siłą. Klamka odpada, ląduję na betonie i słyszę chrupnięcie. Lewe przedramię odstaje mi pod dziwnym kątem, jak u popsutej lalki.
W tym stanie bez kłopotu skłaniam portiera z kina po sąsiedzku, aby pozwolił mi skorzystać z telefonu. „Brama jest zamknięta, może ktoś zejdzie mi otworzyć”. Wysyłają młodszego brata. Już w domu, ze złamanym skrzydłem za plecami, czekam cierpliwie, aż mama skończy mi wymyślać, potem wysuwam je i pytam beznamiętnym tonem, czy jej zdaniem trzeba coś zrobić z tą deformacją, nim pójdę do łóżka.
Przerażenie, zdumienie i czułość, i to, co najcenniejsze ze wszystkiego: błysk zachwytu w jej wzroku.
NIE SŁYCHAĆ JEJ SŁÓW, ale tata się wzdryga. Stoimy na ulicy, świeci słońce, taksówka czeka. Tata idzie do auta, siada obok kierowcy i zatrzaskuje drzwi. Nigdy przedtem się tak nie zachował. Nie wolno tak robić. Otwiera się drzwi przed kobietą, uczył mnie, zamyka się za nią, obchodzi się z tyłu samochód i wsiada po drugiej stronie. Mama woła do szofera, żeby włożył rower do bagażnika. „Nie zmieści się”. „Przecież ja widzę, że się zmieści!” Tak się nie mówi do taksiarza, bo ten wtedy może posłać klienta do diabła. Stu innych czeka na niego. Szofer otwiera usta, spotyka wzrok mamy i wkłada rower do bagażnika.
Aż palę się, żeby pokazać, jak świetnie jeżdżę na rowerze. I właśnie dziś, na rynku starówki, jest konkurs dla dziesięciolatków. Mama i tata wybierają się tam ze mną! To jest kawałek, zamawiają taksówkę. Wtedy mówię, że chcę pojechać za samochodem na rowerze. „Czemu nie?”, mówi tata, „poprosimy kierowcę, żeby się nie śpieszył”. „Nigdy w życiu!”, mówi mama. Patrzę na tatę. „Daj chłopcu spróbować”. „Chyba zwariowałeś!”
Pierwszy raz słyszę, jak się kłócą. Nie, jest gorzej. Tata mówi cicho, z zaciśniętymi szczękami. Cedzi słowa przez zęby. A co najgorsze: nie patrzy na mamę, tylko gdzieś poza jej głowę. Z niej dobywają się zduszone, spazmatyczne dźwięki, drży na całym ciele, jakby coś strasznego usiłowało się z niej wyrwać.
Gdy dojeżdżamy, jest już prawie po wszystkim. Myślałem, że to będą wyścigi, ale to jakaś dziwna impreza, coś jakby szkółka ruchu drogowego. Gdy wjeżdżam między czerwone światła i znaki drogowe, natychmiast skręcam źle. Śmiechy wśród publiczności. Mama wygląda, jakby miała się rozpłakać. Kiedy chce mnie objąć, odtrącam jej rękę. Tata bierze rower pod ramię, a mnie za rękę. Ściska ją mocno, ja odwzajemniam jego uścisk. To trochę pomaga. Nikt nie powiedział ani słowa, odkąd wsiedliśmy do taksówki. Teraz też nie, ani przez resztę tego dnia.
Nazajutrz rano wszystko jest jak zwykle, ale nic nie jest tak jak przedtem. Mam dziesięć lat i wiem, że muszę stanąć po stronie słabszego.
JESZCZE TYLKO ŻÓŁW i seria będzie kompletna. Zbieram te trójkątne. Są kolorowe i przebyły długą drogę z fascynujących miejsc: Czad, Granada, Paragwaj… Stoimy w sklepie filatelistycznym, pokój bez okien w oficynie.
„Pięćdziesiąt złotych”, mówi tata, „pij moją krew”. Stary sprzedawca ostrożnie wyjmuje znaczek pęsetą z albumu. „Chwileczkę”, mówi tata, chwyta znaczek, kładzie go na ladzie i długopisem zapisuje dzisiejszą datę na odwrocie. Tata nie widzi tego, co dzieje się potem. Otwieram usta, staruszek patrzy na mnie, zamykam usta. W drodze do domu aż mi szumi w głowie. To nie żal po zniszczonym znaczku. Jeszcze nikt nie popatrzył na mnie w ten sposób. Skąd ten stary mógł wiedzieć, że zrozumiem. Jakim cudem jeden rzut oka może wyrazić aż tyle: „Współczuję ci, chłopcze. Ale nie mów nic. I sam dobrze wiesz, dlaczego”.
Kiedy pojawiam się tam znowu, z banknotem wyciągniętym ze skarbonki, stary nie daje po sobie poznać, że mnie pamięta. Okazuje się, że znaczek, o który pytam, kosztuje tylko połowę sumy widocznej na karteczce z ceną. Handlarz znaczkami mówi, że musiał pomylić się przy oznaczaniu.
Mam dziesięć lat, kiedy przeprowadzamy się do Mordoru. Chociaż dopiero później, gdy Polacy zaczęli czytać Tolkiena, przezwali tak tę dzielnicę. Naprawdę nazywa się Wilda i leży między rzeką a zakładami Cegielskiego. Fabryczne syreny