Ale nasz dom jest inny, nie ma suteryny ani oczodołów. To plomba, wypełnienie po wybuchu bomby. Wyróżnia się, nie jest zakopcony i wygląda jak pudła na buty ułożone jedno na drugim. Schody są betonowe, barierka z prętów stali zbrojeniowej, a poręcz powleczona zielonym plastikiem, który elektryzuje się i pachnie jak po burzy, kiedy się po nim zjeżdża.
Kiedy wracam do domu, naprzykrzają mi się dzieciaki. „Dasz się przejechać?” Czerwona tabliczka surowo zabrania jeżdżenia windą osobom, które nie są mieszkańcami. Poza tym drzwi windy nie da się otworzyć bez klucza. Dobijam pierwszych interesów: szklana kulka za wjazd na górę, dwie kulki za powrotny.
W dawnym mieszkaniu pachniało. Sofa w przedpokoju, gdzie czasem czekał jakiś pacjent taty, to było wyschnięte jezioro. W łazience był to popiół, kamień i coś tajemniczego, jakby herbata z wapna i rdzy. Nieczęsto wchodziłem do kuchni, którą dzieliliśmy z dwiema innymi rodzinami, tam była to kapusta, ścierka do naczyń, węgiel, a pod kranem coś, co chyba umarło. Z podwórka dobiegała cała symfonia: nie do opisania. Nawet klamka z żółtego metalu wydzielała zapach morskiej bryzy. Najpiękniej pachniał pokój taty: skóra fotela, kilka rodzajów papieru (kalka maszynowa!) i wełna. Rdza na poręczy balkonu miała fakturę kory i pachniała jak coś dobrego do zjedzenia.
Nowe mieszkanie pachnie jednostajnie i ostro farbą i stolarką. We wszystkich drzwiach są szyby z chropowatego szkła, więc zawsze można widzieć, gdy ktoś się wewnątrz rusza. Z braciszkami i babcią mieszkamy w jednym pokoju, rodzice w drugim.
Tylko babcia ma łóżko, w samym rogu. Nasze składane posłania wyjmuje się z regałów, zajmują całą podłogę. Umeblowanie pokoju na noc to moje zadanie. Tylko ja wiem, jak to zrobić, nie przycinając sobie palców, tak by nie zostać z nadliczbowym krzesłem w ręce, stojąc na jednej nodze. Dwa razy dziennie to ja rządzę w pokoju, a wtedy nawet babcia nie ma głosu. Na całe życie została mi od tego pewna mania, natręctwo logistyczne. Nękam bliskich radami, jak mają stawiać rzeczy i wszędzie wypatruję sytuacji, gdzie coś może uwięznąć, przewrócić się albo zaplątać.
Podoba mi się to wszystko, przeżywam właśnie fascynację nowoczesnością. Przedmioty o jednakowym przeznaczeniu powinny wyglądać tak samo. Gdyby ode mnie to zależało, wszystkie auta miałyby ten sam kolor i kształt, ulice byłyby proste i z numerami zamiast nazw. Wieczorami poprawiam kapcie braci: obok siebie, pod kątem prostym do posłania. Można ustalić moment, kiedy i jak to się zaczęło.
W starym mieszkaniu lubię stać na balkonie, kiedy zmierzcha, wąchać popękane żaluzje i czekać na latarnika. Ma czarną pelerynę, na głowie melonik, a w ręce długi kij. Latarnik rusza się powoli, jakby przybywał z innej epoki. Gazowe kule żarzą się najpierw żółtawo i słabo, on je podkręca, aż świecą jak trzeba, i rusza ku następnej. Z balkonu widać, jak rozwija noc w dół ulicy, hen aż po park, gdzie Perseusz ratuje Andromedę.
Któregoś dnia, gdy wracam ze szkoły, gazowe latarnie leżą powyrywane ze swymi korzeniami z zardzewiałych rur. Obok leżą trzykrotnie wyższe słupy z rowkowanego betonu. Najpierw chwyta mnie rozpacz, potem euforia. Neon! Przyszłość! Teraz mam czym się chwalić w szkole.
Świetlówki zaczynają migać jednocześnie, teraz noc przychodzi jak atak padaczki.
Na Wildzie podobają mi się nowe dźwięki. Syreny fabryczne, karetki pogotowia, zgrzytające szyny. Ostry zakręt wykręca osie tramwajów ze stawów, słychać rozdzierający jęk, jakby zaśpiew konającego dinozaura. Iiiiuuuu… Pasuje to do pełni księżyca i długiej ulicy, która nocami zamienia się w wąwóz na pustkowiu, oświetlony ogniami obozowisk.
Po Wildzie strach chodzić. W drodze do szkoły mija się wielu ludzi, ale kiedy mam iść na pływalnię, ściska mnie w żołądku. Zawsze odbywa się to w ten sam sposób. Drogę zagradza jakiś siedmiolatek i chce pieniędzy na oranżadę. Jeżeli nieopatrznie się odmówi, z bramy wyłania się czterech podrostków. Mają kastety i skórzane rzemienie na przegubach. „Co… dziecku żałujesz? Taki jesteś?” Ich przywódca ma czarne skołtunione włosy, szeroką twarz i wystające kości policzkowe i nosi ksywkę Dżyngis. Wtedy trzeba opróżnić kieszenie, wszystkiego jednak nie biorą. Połowę kasy albo tylko czapkę albo pasek. Sami nie biją, pozwalają tylko siedmiolatkowi przed odejściem przećwiczyć parę ciosów w brzuch. Nie można wybrać innej drogi, bo tam są bandy nierespektujące żadnych zasad. Nie ma też sensu pozbywać się przed wyjściem z domu wszystkiego, co ma wartość. To nie łup ich pociąga. To zapach mojego strachu.
Nikomu o tym nie mogę opowiedzieć. Moi rodzice nie wiedzą, czym jest Wilda, i nie mam zaufania do ich sądów. Nie chcę, by tata chodził ze mną, żeby go nie pobili, skuszeni jego sygnetem. Ale raz mówię coś nieostrożnie, ogólnie, o chuligaństwie na dzielnicy. Wtedy tata wyjmuje z szafy pewien przedmiot. Obszyty skórą, wygląda, jakby przeżył już niejedno. Na jednym końcu ołowiana kula, na drugim pętla uchwytu, między nimi gruba sprężyna.
„Paragraf”, mówi tata. „Weź go. Zmieści się w kieszeni. Tylko do samoobrony”.
Później na próbę uderzam nim lekko w cegłę. Ta pęka. Jestem trzynastolatkiem wyposażonym w śmiertelne narzędzie, w tej chwili bardzo samotnym. Jak tata sobie to wyobraża? Mam pierwszemu zgruchotać czaszkę i uciec? A jak mnie dogonią? Odważam się wyjść z paragrafem tylko parę razy. Czuję, jakbym w kieszeni miał bombę.
Na Wildzie tylko maminsynki wsiadają do tramwaju na przystanku. Za pierwszym razem o mało nie kończy się źle. Nietrudno dogonić pojazd, kiedy rozpędza się po zakręcie. Tylko że nikt mi nie powiedział, że skok trzeba wykonać na opak: chwycić za poręcz lewą ręką i wskoczyć na stopień lewą nogą. Kiedy się skacze prawą, co wydaje się naturalne, ciało w locie okręca się w złą stronę i ląduje pod kołami. W ostatniej chwili ktoś chwyta mnie za kurtkę i wciąga na stopień. „Lewą, pizdo głupia!” To głos Dżyngisa.
Mówi się o nich „winogrona”, o tych, co wiszą na stopniach wagonów. Także gdy w środku są miejsca, najchętniej jeżdżę na stopniu. Zdarza się, że wskakuję na pierwszy lepszy tramwaj, tylko dla frajdy jazdy w winogronie. Winogrona mają TO. Aż dziwne, że TO nie ma nazwy. Coś, za czym tęskni się tak bardzo, powinno mieć nazwę.
Na stopniu wciąż się wymieniamy, ale jest tak, jakbyśmy znali się od dawna. Kiedy tramwaj zbliża się do przystanku, zeskakujemy, żeby zrobić miejsce dla wsiadających i wysiadających. Dopiero kiedy wagon rusza, szukamy nowego punktu zaczepienia. Tylko filister upiera się przy swoim dawnym miejscu. Zdarza się, że zastępujemy drogę jakiemuś panu, by zamiast niego pomóc się wgramolić przekupce z koszykami. Musimy potem podpierać jej gruby zad. Jeżeli ktoś dogania tramwaj, mamy pół sekundy, by zrobić miejsce na jeszcze jeden czubek buta albo dać znać, że się nie zmieści. Sekunda zawahania może skończyć się obcięciem nóg. W winogronach nie rozmawiamy, wystarczą spojrzenia. Które mogą znaczyć: „Kolega za tobą musi wzmocnić chwyt”. „Popiół z twojego ćmika prószy mi w oczy”.
Tramwaje nie mają bocznych luster i motorniczy nie wie, jak wielkie grona wiezie z tyłu. Ale sygnalizuje zawsze jak szalony i zwalnia, kiedy widzi przeszkodę przy torze. Mietek Derther nie zauważa w porę ciężarówki, zostaje zgolony i wpada pod stalowe koła. Podczas pogrzebu wstyd mi, że nie czuję smutku. Mietek leży ubrany w brązowy garnitur, w otwartej trumnie nie wygląda na poranionego. Ale od klatki piersiowej w dół ciało przykrywa całun. To obrazy tego, co pod nim, wypierają wszystko, co powinienem czuć. Dopiero, kiedy położono wieko, ksiądz pokropił i ośmiu trzynastolatków podnosi trumnę, pojawia się pierwsze uczucie. Zazdrość. Chciałbym być jednym z nich.
W plombowcu, do którego się przeprowadzamy, mieści się kino Wilda. Sala kinowa jest tak świeża, że publiczność wychodzi z plamami od farby na ubraniach. Tata przystaje