Uwielbiam ten zapach.
– Wiesz, ile dla mnie znaczysz? – szepczę jej do ucha, gdy ona w ekstazie jeszcze bardziej odchyla głowę.
– Nie – mówi, dysząc.
Łagodnie ujmuję jej brodę i szyję, żeby nie mogła się poruszać.
– Właśnie, że wiesz. Nie pozwolę ci odejść.
Nigdy.
Kocham cię.
– Jesteś moja, Anastasio.
– Tak, twoja.
– A ja troszczę się o to, co moje – szepczę i kąsam delikatnie koniuszek jej ucha.
Krzyczy.
– Właśnie tak, maleńka, chcę cię słyszeć.
Chcę się tobą opiekować.
Jedną ręką obejmuję ją w pasie, drugą przytrzymuję za biodro. I dalej się w nią wbijam. Unosi się i opada wraz ze mną, krzycząc i jęcząc. Po moich plecach, czole i piersi spływają kropelki potu i nasza skóra się ślizga, kiedy poruszamy się w jednym rytmie. Zaciska dłonie w pięści i coraz mocniej obejmując mnie nogami, zamyka oczy i wydaje cichy okrzyk.
– No dalej, maleńka – dyszę przez zaciśnięte zęby, a ona dochodzi, niewyraźnie wykrzykuje moje imię. Ja też dochodzę, całkowicie zatracając w niej swoje jestestwo.
Opadamy na łóżko. Obejmuję ją i leżymy tak, lepcy od cukru, dysząc w skotłowane prześcieradło. Jej włosy muskają moje usta i głęboko wciągam ich zapach.
Czy będzie tak zawsze?
Powalająco.
Zamykam oczy i rozkoszuję się tą cudowną chwilą spokoju.
Po chwili Ana się porusza.
– Przeraża mnie to, co do ciebie czuję – mówi lekko ochrypłym głosem.
– Mnie też, maleńka. – Nawet nie wiesz, jak bardzo.
– A jeśli mnie zostawisz?
Słucham? Czemu miałbym ją zostawić? Bez niej nie istnieję.
– Nigdzie się nie wybieram. Myślę, że nigdy się tobą nie nasycę, Anastasio.
Przekręca się w moich ramionach i przygląda mi się ciemnymi, skupionymi oczami, a ja nie mam pojęcia, o czym myśli. Nachyla się i całuje mnie, delikatnie i czule.
O czym ona, do cholery, myśli?
Wsuwam jej za ucho kosmyk włosów. Muszę sprawić, aby uwierzyła, że będę z nią tak długo, jak będzie mnie chciała.
– Nigdy nie czułem się tak jak wtedy, kiedy odeszłaś, Anastasio. Poruszyłbym niebo i ziemię, żeby już nigdy więcej się tak nie poczuć.
Koszmary. Poczucie winy. Rozpacz wciągająca mnie w bezdenną otchłań.
Cholera. Weź się w garść, Grey.
Nie. Już nigdy więcej nie chcę tego doświadczyć.
Całuje mnie znowu, łagodnie i błagalnie, jakby chciała mi przynieść ulgę.
Nie myśl o tym, Grey. Myśl o czymś innym.
Przypominam sobie o letnim balu u moich rodziców.
– Pójdziesz ze mną na letnie przyjęcie mojego ojca? To coroczna impreza dobroczynna. Obiecałem, że przyjdę.
Wstrzymuję oddech.
To będzie randka.
Prawdziwa.
– Oczywiście, że pójdę. – Twarz Any się rozjaśnia, zaraz jednak pochmurnieje.
– O co chodzi?
– O nic.
– Powiedz mi – nalegam.
– Nie mam się w co ubrać.
Ależ tak. Masz.
– Nie złość się, ale w domu wciąż mam wszystkie twoje ubrania. Na pewno znajdzie się kilka odpowiednich sukienek.
– Naprawdę? – Ściąga usta.
– Nie potrafiłem się ich pozbyć.
– Dlaczego?
Przecież wiesz dlaczego, Ano. Gładzę ją po włosach. Bardzo chcę, żeby zrozumiała. Chciałem, żebyś wróciła, i dlatego je zatrzymałem.
Z rezygnacją potrząsa głową.
– Jak zwykle stawia mnie pan w trudnej sytuacji, panie Grey.
Śmieję się, bo ma rację, ale przecież to samo mógłbym powiedzieć o niej. Rozchmurza się.
– Cała się lepię. Muszę wziąć prysznic.
– Oboje musimy.
– Niestety, we dwójkę się nie zmieścimy. Ty idź, a ja zmienię pościel.
Jej łazienka jest wielkości mojej kabiny prysznicowej. Chyba nigdy w życiu nie musiałem korzystać z takiej ciasnoty. Twarzą praktycznie dotykam ściany. Za to znajduję źródło zapachu, jaki wydzielają jej włosy. Szampon zielone jabłuszko. Gdy woda spływa po mnie strumieniami, odkręcam butelkę i zamykając oczy, głęboko wciągam nosem jabłkową woń.
Ana.
Myślę, że dodam ten szampon do listy zakupów pani Jones. Kiedy otwieram oczy, Ana z rękami na biodrach wpatruje się we mnie. Ku memu rozczarowaniu ma na sobie szlafrok.
– Strasznie mały ten prysznic – skarżę się.
– Mówiłam ci. Wąchałeś mój szampon?
– Być może – mówię z uśmiechem.
Śmieje się i podaje mi ręcznik, na którym jest wzór z grzbietów książek. Ana, jak zawsze bibliofilka. Owijam się ręcznikiem w pasie i całuję ją w przelocie.
– Tylko nie siedź tu za długo. I to nie jest prośba.
Leżę w łóżku, czekając, aż wróci, i rozglądam się po pokoju. Trzy ściany są z gołej cegły, czwarta z gładkiego betonu, ale nic na nich nie wisi. Ana nie miała czasu, żeby się tu zadomowić. Była zbyt nieszczęśliwa, żeby się rozpakować. Z mojej winy.
Zamykam oczy.
Chcę, żeby była szczęśliwa.
Szczęśliwa Ana.
Uśmiecham się.
SOBOTA, 11 CZERWCA 2011
Ana jest koło mnie. Promienna. Śliczna. Moja. Ma na sobie białą satynową sukienkę. Lecimy „Charliem Tango”, goniąc świt. Zmrok. Lecimy wysoko nad chmurami. Nad nami ciemna noc rozpina się łukiem. W zachodzącym słońcu włosy Any lśnią jak na obrazie Tycjana. Świat mamy pod stopami, a ja chcę dać jej go w całości. Jest oczarowana. Robię przewrót i nagle jesteśmy w moim szybowcu. Oglądaj świat, Ano. Chcę ci go pokazać. Śmieje się. Chichocze. Jest szczęśliwa. Kiedy lecimy do góry nogami, jej warkocze zwisają ku ziemi. Jeszcze raz, krzyczy. Robię, o co prosi. Kręcimy się i kręcimy, i kręcimy. Ale tym razem ona zaczyna krzyczeć. Patrzy na mnie z przerażeniem. Twarz się jej wykrzywia. Ze strachu. Z obrzydzenia. Mną.
Mną?
Nie.
Nie.
Krzyczy.
Budzę