Czarodzieje. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-453-3
Скачать книгу
już, obudź się!

      Przechylił się przez stół i złapał Quentina brutalnie za rękę. Ten kontakt fizyczny był prawdziwym szokiem. Fogg miał silne dłonie, dziwnie suche i gorące. Zaczął wyginać palce Quentina, zmuszał je do ułożenia, które powodowało ból.

      – O tak – powtarzał. – W ten sposób, w ten sposób.

      – Dobra, niech pan przestanie – zażądał Quentin. Spróbował się wyrwać. – Proszę przestać!

      Fogg bynajmniej go nie puścił. Widzowie poruszyli się niepewnie, ktoś coś powiedział. Fogg dalej ściskał dłonie Quentina, teraz oburącz. Odginał mu palce, rozsuwał tak mocno, że aż piekło. Między ich rękami jakby zaczęło migotać światło.

      – Powiedziałem, żeby pan przestał! – Quentin wyrwał ręce.

      Zaskakujące, jakim miłym uczuciem jest wściekłość. Wreszcie mógł się czegoś przytrzymać. W zaszokowanej ciszy, jaka zapadła w pokoju, odetchnął głęboko i wypuścił powietrze przez nos. Kiedy skończył wydech, poczuł się tak, jakby pozbył się całej rozpaczy. Miał dość tego osądzania. Znosił je przez całe życie, ale są jakieś granice, no nie?

      Fogg znów mówił, lecz Quentin go nie słuchał. Zaczął coś recytować pod nosem, coś znajomego. Chwilę mu zabrało uświadomienie sobie, że nie mówi po angielsku, tylko w języku, który wymyślił dziś po południu. Postanowił, że to mało znany dialekt, którym mówi się na jednym tylko tropikalnym archipelagu, w leniwym gorącym raju z obrazów Gauguina, gdzie pełno czarnych plaż, drzew owocowych i strumieni słodkiej wody. Wyposażył ten raj w połyskującego na czerwono złego boga wulkanów i kulturę mówioną pełną obscenicznych przekleństw. Nie modlił się, to co szeptał, przypominało raczej zaklęcie.

      Przestał tasować karty. Nie było odwrotu. Wszystko działo się teraz bardzo, bardzo powoli, jakby pokój wypełnił się lepkim, zupełnie przezroczystym płynem, w którym wszystko poruszało się leniwie. Wszystko i wszyscy prócz Quentina, który jako jedyny działał szybko. Złożył ręce, jakby chciał wypuścić gołębia, i cisnął lekko karty w sufit. Talia się rozsypała, karty zaczęły spadać niczym ułamki meteorytu w atmosferze, a spadając, układały się na stole w domek, tworząc dość podobny, choć zdecydowanie impresjonistyczny w wyrazie model budynku, w którym się znajdowali. Karty spadały na pozór przypadkowo, lecz każda odnajdowała precyzyjnie swoje miejsce, jedna po drugiej. Dwie ostatnie, as pikowy i kierowy, oparły się o siebie, tworząc dach nad wieżą zegarową.

      W pokoju panowała absolutna cisza. Dziekan Fogg siedział jak przymurowany. Quentinowi stanęły dęba wszystkie włoski na rękach, ale wiedział, co robi. Jego palce pozostawiały w powietrzu ledwie widoczne fluorescencyjne ślady. Czuł się jak na haju. Pochylił się do przodu i dmuchnął lekko na domek z kart, a ten rozsypał się w idealnie ułożoną talię. Wziął ją i rozsunął w wachlarz jak krupier blackjacka. Wszystkie karty to były damy – w podstawowych kolorach oraz w innych, takich, które nie istnieją, zielonym, żółtym i niebieskim. Dama rogów, dama zegarów, dama pszczół, dama ksiąg. Niektóre miały na sobie suknie, inne były bezwstydnie nagie. Niektóre miały twarz Julii. Niektóre twarz uroczej ratowniczki.

      Dziekan Fogg przyglądał się Quentinowi uważnie. Wszyscy mu się przyglądali. No to popatrzcie na to: złożył znów karty i bez wysiłku przedarł je na pół, a potem połówki jeszcze raz na pół i powstałym w ten sposób konfetti rzucił w widzów, którzy się uchylili. Wszyscy prócz Fogga.

      Wstał. Krzesło upadło za nim na podłogę.

      – Powiedz mi, gdzie jestem – zażądał cicho. – Powiedz mi, co tu robię.

      Złapał garść monet, tylko że to już nie były monety, ale rękojeść jasnego płonącego miecza, który bez trudu wyciągnął z blatu stołu.

      – Powiedzcie mi, co się tu dzieje – rzekł głośniej, zwracając się do widzów. – A jeśli to nie jest Fillory, niech mi ktoś, do cholery, powie, gdzie ja jestem.

      Podsunął czubek miecza pod nos Fogga i przytrzymał przez czas potrzebny na powolne policzenie do dziesięciu, po czym obrócił ostrze i wbił w drewno stołu. Klinga zagłębiła się w miękkim drewnie i utknęła.

      Fogg ani drgnął. Miecz kołysał się na miejscu. Quentin bezwiednie pociągnął nosem. Resztka światła za oknem znikła. Zapadła noc.

      – No cóż… – powiedział wreszcie dziekan. Wyciągnął z kieszeni starannie złożoną chusteczkę i poklepał się nią po czole. – Myślę, że wszyscy jesteśmy zgodni co do tego, że mamy tu przykład zdanego egzaminu.

      Ktoś – chyba starzec od węzłów – położył rękę na plecach Quentina, po czym delikatnie, acz z zaskakującą siłą wyciągnął miecz ze stołu i odłożył na bok. Zebrani nauczyciele zaczęli niepewnie klaskać. Wkrótce ich oklaski zmieniły się w owację.

      Eliot

      Później Quentin nie mógł sobie przypomnieć, jak skończył się ten wieczór, pamiętał tylko, że spędził noc w szkole. Czuł się wyczerpany i słaby jak po narkotykach. Miał wrażenie, że pierś ma zupełnie pustą. Nie był nawet głodny, po prostu straszliwie śpiący. Czuł się tym zażenowany, ale nikt się jakoś nie przejmował. Profesor Van der Weghe – tak się nazywała ciemnowłosa kobieta – zapewniła go, że to zupełnie naturalne zmęczenie, ponieważ właśnie wykonał swoje pierwsze Mniejsze Zaklęcie, cokolwiek to znaczyło, i miał prawo tak się czuć. Powiedziała, że wszystko załatwiono z jego rodzicami i nie będą się niepokoić. W tym momencie Quentina w ogóle to nie obchodziło, chciał tylko spać.

      Pozwolił, by na wpół poprowadziła, a na wpół zaniosła go na górę. Weszli chyba na tysiąc ciągów schodów, aż wreszcie znaleźli się w czystym pokoiku, w którym stało bardzo, bardzo miękkie łóżko z bardzo, bardzo chłodnymi białymi prześcieradłami. Zwalił się na nie, nie zdejmując nawet butów. Zdjęła mu je profesor Van der Weghe. Przykryła go i zasnął, nim zamknęła za sobą drzwi.

      Następnego ranka potrzebował długiej, pełnej zdumienia minuty, żeby się zorientować, gdzie jest. Leżał w łóżku, powoli składając w całość wspomnienia z poprzedniego dnia. Był piątek i wedle wszelkich reguł powinien być teraz w szkole, a tymczasem obudził się w nieznanej sypialni we wczorajszych ciuchach. Czuł się nieco zagubiony i rozżalony, jakby wypił za dużo na przyjęciu u ludzi, których nie znał zbyt dobrze, i zasnął w ich gościnnym pokoju. Miał nawet coś w rodzaju kaca.

      Co właściwie wydarzyło się wczoraj? Co on takiego zrobił? Wspomnienia miał jakieś dziwne. Wczorajszy dzień wydawał mu się snem – musiał nim być – chociaż równocześnie Quentin odnosił wrażenie, że wszystko zdarzyło się jednak na jawie. Ten pokój też mu się nie śnił. Na zewnątrz zakrakała głośno wrona i natychmiast zamilkła, jakby skonfundowana. Znikąd nie dobiegały żadne inne dźwięki.

      Nie podnosząc się, rozejrzał się wokoło. Ściany były półokrągłe – pokój miał kształt wycinka kuli – szczytowa z kamienia, wewnętrzne zasłonięte drewnianymi szafkami i półeczkami. Stało tu wiktoriańskie na oko biurko i toaletka z lustrem. Łóżko ustawiono w obitej boazerią alkowie. W kamiennej ścianie znajdowało się niewielkie wąskie okno. Musiał przyznać, że pokój jest bardzo w porządku. Żadnych oznak czyhającego niebezpieczeństwa. Może nie była to jednak taka zupełna katastrofa? W każdym razie czas wstawać. Czas to zakończyć, odkryć, co się dzieje.

      Wstał i podszedł do okna, stąpając po kamiennej zimnej podłodze. Na zewnątrz przywitał go wczesny mglisty poranek. Okno znajdowało się bardzo wysoko, wyżej niż korony najwyższych drzew. Spał dziesięć godzin. Spojrzał