Ojczyzna jabłek. Robert Nowakowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Robert Nowakowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая литература
Год издания: 0
isbn: 9788308072455
Скачать книгу
zataczała teraz kręgi, wyznaczając burzy nieprzekraczalną linię.

      – I udaje się coś takiego?

      Chmarnik modlił się najwyraźniej, bowiem zapadła cisza, a z wnętrza chmury rozległo się potężne westchnienie burzowego propastnyka, który rozważał wszystkie za i przeciw, namyślając się, czy wejść w drogę Bogu i chmarnikowi.

      – Czasem podobno tak. Przegania burzę na pola tych, którzy mu nie płacą, towarzyszu poruczniku.

      Ze szczytu wzgórza znów rozległy się gromkie krzyki: modlitwa to nie wszystko, konieczna jest groźba, siła. Stojąc tak wysoko nad drogą, chmarnik miał wzrost dwudziestometrowego olbrzyma.

      – Można wojskowo to wykorzystać. Co myślicie? Gonić chmury za front, żeby tam padało.

      Promienie słońca oświetliły linie deszczu, oddalonego o kilometr, najwyżej dwa.

      – Po przełamaniu linii frontu, towarzyszu poruczniku, nasze jednostki zmechanizowane ugrzęzłyby w błocie.

      Błyskawice rozeźliły się. Żołnierze stali, patrząc na ten starodawny rytuał, dziwnie pociągający, pogański, nierzeczywisty. Byli tak zadziwieni, że nawet nie przyszło im do głowy, że mogą zmoknąć do suchej nitki, jeżeli spadnie ulewa.

      – Racja, racja. Też tak pomyślałem. Ruszamy dalej.

      Chmarnik stał teraz z uniesionymi rękoma, odpierając burzę.

      – A co z tym tutaj?

      Wyglądało na to, że zwycięży.

      – Zabić.

      Mozes

      październik 1939 – lipiec 1945

      1

      Potrzebuję twojej rady, rabbi.

      Nie da się znaleźć w Polsce cadyków z Bobowej. Nie da się ich odszukać wśród ton popiołów. Nie można na nich natrafić w wielkich stertach czarnych płaszczy, osieroconych ubrań. Nie ma ich pod tysiącami futrzanych sztrajmli, gnijących w magazynach. Czapki doczekają jednak swojego Mesjasza. Dane im będzie drugie życie. Zmartwychwstaną z kurzu, wskrzeszone przez szczęśliwe żony sowieckich wyzwolicieli. Ale drugie życie nie będzie dane ich właścicielom. Bobowskich cadyków w Polsce już nie ma – i kto wie, może nigdy nie będzie.

      Oto Fedor Rabik, ojciec Jelka i całej gromady innych krnąbrnych Bojków, w każdy czwartek wieczorem wieszał kapelusz na kołku, szukał w podłodze ukrytej klapy do piwnicy i schodził na dół. Tam zaś pukał do drzwi.

      Rabbi, potrzebuję twojej rady. Powiedz, co mam robić. Powiedz, jaką drogą podążać, kiedy wokół tylko śmierć i zniszczenie.

      Mógłby tak mówić, gdyby bardzo tego chciał. Fedor oglądał te słowa w swojej głowie, widział je gdzieś bardzo daleko, ale nigdy ich nie wymawiał. Mówił gwarą bojkowską i chociaż jeżdżąc przed wojną na targi do Baligrodu, do Leska i do Lwowa, nauczył się polskiego, używał go niechętnie.

      Zza drzwi dobiegało zezwolenie na wejście. Na wysokości czoła, powieszona na framudze, żarzyła się mezuza, ciemna, acz świetlista – zamknięty w szkatułce w kolorze kości słoniowej zwitek pergaminu z fragmentem tekstu Księgi Powtórzonego Prawa. Fedor stawał na progu ziemianki, którą kiedyś sam wykopał. Na niebo, na Zbawiciela, a także na niego, Fedora, czekał Bobower Rebe, bobowski chasyd – Mozes Halberstam.

      Mozes był niski, pękaty jak beczułka, miał lekko skośne oczy, mięsiste usta i wydatny nos, uszy zaś schowane były pod tym czy innym nakryciem głowy, nakładanym według systemu niezrozumiałego dla Fedora, a także pod puchatymi kłębami pejsów. Na prawym policzku Bobowera coś odcisnęło potężny ślad w postaci podługowatego, różowego wklęśnięcia. Zagadnięty o to kiedyś, Halberstam odparł z nonszalancją, że jest to ślad czarciego pazura. Jego słowa wprawiły Fedora w taką rozterkę, że od tamtej pory niemal co dzień przy nieco nudniejszych czynnościach wykonywanych w gospodarstwie rozważał walkę Bobowera z czartem i z dnia na dzień nabierał do cadyka coraz większego szacunku. Nie przeszkadzało mu to jednak nazywać go tam, na powierzchni, bobrowym rabbim, a nawet, w porywach wyjątkowej lotności umysłu, bobrowym rybakiem, co z pewnością w ten czy inny sposób obrażało któryś z kanonów religii mojżeszowej.

      Towarzystwa dotrzymywała chasydowi nad wyraz duża Veverke, jak ją nazywał Mozes, unikając zabawy w Boga i nadawania niepotrzebnych imion czemuś, co zostało już kiedyś nazwane. Veverke była bardziej spragniona żywych stworzeń niż rabbi, wskakiwała więc zaraz na ramię Bojka i wkładała nos pod koszulę, machając puszystym ogonem przed oczyma mężczyzny, który z szacunku dla cudotwórcy delikatnie odginał ogon, zamiast rzucić wiewiórką o ścianę lub chwycić ją za uszy i wynieść do najbliższego lasu, jak powinno się zrobić ze zwierzęciem.

      Cóż nas czeka, rabbi? Cóż znowu?

      Nie wiadomo, jak to się działo, że rabbi znał więcej plotek niż Fedor. Wiedział więcej niż on, domyślał się rzeczy, których Rabik nie mógłby się domyślić. I to wszystko pomimo zamknięcia. Z jakiegoś powodu Mozes, chociaż wojna się już skończyła, nie chciał wychodzić z ziemianki. Zresztą, po prawdzie, skończyła się może gdzieś indziej, ale tutaj nie bardzo.

      – Pan mówisz: kłaniam się tobie, rabbi. I ja kłaniam się panu, Fedorze Rabiku.

      Potem westchnął i oświadczył, bez najmniejszej próby załagodzenia złych wieści:

      – Pan musisz się przygotować, panie Rabik. Będą wysiedlać.

      Te słowa ciężko osiadły w duszy Fedora. Jakaś część jego umysłu przypuszczała, że to może nastąpić. Wysiedlali już kiedyś w tej okolicy Sowieci, po drugiej stronie Sanu, za granicą Generalnego Gubernatorstwa. Rabik wiedział, co to znaczy, a i słyszał z innych miejscowości, jak to wyglądało.

      – Co robić?

      Cadyk rozłożył ręce.

      – Pan pytasz, co robić. A ja mówię: dziś czwartek. Trzeba się przygotować do szabasu. Zastanowię się po szabasie, panie Rabik.

      Fedor skłonił głowę z szacunkiem, a Mozes powiedział:

      – Gut szabes. – Bobower za każdym razem, niezmiennie żegnał Fedora w taki właśnie sposób, jakby chciał sprawdzić jego wytrzymałość psychiczną na prowokację. Fedorowi wydawało się, że to po niemiecku, a od czasu konfiskaty wołów nienawidził Niemców najbardziej na świecie. Fedor co tydzień wahał się między udzieleniem grzecznej odpowiedzi w taki sam sposób a wyrażeniem tego życzenia nieco inaczej, bez niemczyzny, i zazwyczaj, chociaż nie zawsze, wybierał tę drugą możliwość, mówiąc niepewnie – z ponurą miną brojącego malca – w swojej bojkowskiej gwarze coś, co przetłumaczone na polski brzmiałoby:

      – I ja panu życzę dobrego szabasu, panie Halberstam.

      2

      Do cadyka schodził też Jelko. W słabym świetle lampy naftowej twarz Mozesa była niemal biała. Przez lata jego brodę zdominowała siwizna.

      Jelko nie schodził, aby dowiedzieć się czegoś o przybyszu. Nie schodził też, aby wysłuchiwać opowieści chasydzkich. Nie dotrzymywał towarzystwa cadykowi. Nie opiekował się Żydem. Nie zabawiał go. Jelko szukał rady. W życiu Jelka bowiem ważnym dodatkiem do spraw istotnych i niezrozumiałych była miłość.

      Serce Jelka było tak duże, że mieściło w sobie miłość do dwóch dziewczyn. Jednej z dużym nosem, z brązowymi włosami plecionymi w gruby warkocz, pachnącej mlekiem, w czepcu z dwiema wyszywanymi wstążkami. Drugiej przysadzistej, niskiej, o małym nosku i pięknym głosie. Pierwsza miała na imię Nina i mieszkała w Bereżnicy Niżnej, wiosce oddalonej od Pasiki o kilka kilometrów. Druga, Nastka, była