Byłeś też na innych spotkaniach z Ojcem Świętym w 1979 roku.
Poruszaliśmy się po kraju pociągami, nie mieliśmy samochodu mogącego nas pomieścić. Nie było więc szans na to, by „dogonić” papieża we wszystkich miejscach, które odwiedzał. Wrażenie z tych uroczystości było zawsze ogromne. Pragnęliśmy uczestniczyć w kolejnych. Pojechaliśmy więc do Częstochowy. Najpierw witaliśmy papieża przy lądowisku. Chyba na chwilę rozwinęliśmy wtedy transparent. Potem, wraz z grupami wiernych, ruszyliśmy w stronę klasztoru na Jasnej Górze. I, jak się okazało, popełniliśmy błąd. Za szybko rozwinęliśmy transparent. Ten sam, który mieliśmy w Warszawie i na który SB zareagowała w sposób niezdecydowany.
W Pęgowie z transparentem z pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Kornel Morawiecki pierwszy z lewej na dole zdjęcia, 1979 rok
Czyli w Częstochowie bezpieka zadziałała bardziej zdecydowanie?
Myślę, że gdybyśmy rozwinęli transparent dopiero w wielkim tłumie zgromadzonym przed klasztorem, do niczego by nie doszło. Wyjęliśmy go jednak, już idąc w tamtą stronę. Ludzi nie było wokół zbyt wielu. To nie był tłum, raczej dość luźne grupy pielgrzymów. Parę osób zaczęło z nami bardzo przyjaźnie rozmawiać, pytać o hasło z transparentu. Był wśród nich człowiek ubrany w sutannę. Dopiero w wyniku późniejszych wydarzeń zorientowaliśmy się, że nie był on księdzem. Nagle wyrosło wokół nas kilku drabów, którzy zaczęli wyrywać nam transparent. Wywiązała się szarpanina. Daliśmy się zaskoczyć, ale odruchowo stanęliśmy w obronie naszego płótna z napisem. Oni ciągnęli w swoją stronę, my w swoją i tak dotarliśmy do bramy stojącej obok kamienicy. Chyba czekało w niej kolejnych paru esbeków, udało im się zamknąć drzwi prowadzące na ulicę…
Stawialiście opór?
Bardzo stanowczy. Byłem wtedy młodszy, część z nas to byli krzepcy chłopcy. Zaczęliśmy się z tymi esbekami nie tylko szamotać, ale nawet grzmocić pięściami. Mieli przewagę, ale nikt z nas nie dawał za wygraną. Żałowałem, że nie ma z nami jeszcze ze dwóch ludzi. Gdyby chociaż był młody Winciorek, który uczestniczył w naszym wyjeździe do Warszawy, ale do Częstochowy pojechać nie mógł… Wtedy bez wątpienia nie tylko uratowalibyśmy transparent, ale byśmy im wtłukli, a w każdym razie przegonilibyśmy ich. Przynajmniej dopóki nie dostaliby posiłków. Efektem tej szamotaniny, a w zasadzie bijatyki, było to, że wyrwaliśmy się im i znaleźliśmy się znów na ulicy. Stwierdziliśmy, że chyba trzeba uciekać, bo nasz transparent i tak przepadł. Któryś napastników uciekł, zabierając ze sobą podarte płótno z napisem. Wcisnęliśmy się głęboko w tłum, który gęstniał coraz bardziej. Wszyscy byliśmy potłuczeni, poszarpani i zdegustowani tym, że już nie mieliśmy transparentu. Najgorsze jednak było to, że przepadł jeden z nas – Zbyszek Oziewicz! Zaniepokoiliśmy się o niego nie na żarty. Nikt nie zauważył, w którym momencie zniknął – czy esbecy go aresztowali, czy uciekł w innym kierunku, np. przez podwórka? Starcie z esbekami było bardzo gwałtowne, niektórzy z nas parę razy przewracali się, wstawali, zadawali ciosy… Nikt nie zauważył momentu, w którym oddzielił się od nas Zbyszek. Tymczasem zorientowaliśmy się, że znów jesteśmy obstawieni przez tajniaków. Nie atakowali, bo wokół było już więcej ludzi. Ich też było jednak więcej niż przed chwilą i nie spuszczali z nas wzroku. Kiedy dotarliśmy na miejsce mszy świętej, postanowiliśmy przejść do innego sektora. Nie minęło jednak parę minut i znów byliśmy otoczeni przez esbeków. Wiadomo było, że nic nie zrobią, póki jesteśmy w tym wielkim tłumie. Czekali na koniec uroczystości. Nie spuszczali nas z oka. Znów przemieściliśmy się do innego sektora. Po chwili było jasne, że esbecy znowu są wokół nas. Już inni, ale nie było wątpliwości – pilnowali nas. Nie chcieli nam darować ani transparentu z napisem „Wiara i Niepodległość”, ani tego, że kilku z nich dostało od nas pięściami. Próbowaliśmy jakoś „rozpuścić się w tłumie”. Przechodziliśmy z miejsca na miejsce, staraliśmy się ukryć między kolejnymi grupami pielgrzymów. Bez szans – ciągle byli. Zorientowaliśmy się, że kolejny z księży jest esbekiem odzianym w sutannę. Zachodziłem w głowę, jak oni to robią, że w żaden sposób nie możemy ich zgubić. Doszedłem w końcu do wniosku, że jeśli pozostaniemy w tłumie wiernych, będą nas śledzić do skutku. A jeśli wyjdziemy z niego – schwytają nas natychmiast. W bijatyce nikt z nas nie zgubił dokumentów. Nie znali więc naszej tożsamości. Być może mieli jednak Oziewicza… W końcu stwierdziliśmy, że jedyną nadzieją na uniknięcie zatrzymania jest klasztor. Postanowiliśmy więc dostać się do jego wnętrza. Ruszyliśmy w stronę furty, a wraz z nami przesuwał się orszak esbeków pilnujących nas ze wszystkich stron. Przy wejściu do klasztoru też był gęsty tłum, a w nim – niespuszczający nas z oczu prześladowcy. Furta była, oczywiście, zamknięta. Stał za nią zakonnik, z którym zacząłem rozmawiać. Opowiedziałem mu naszą historię – o transparencie z napisem „Wiara i Niepodległość”, o bijatyce z esbekami, o prawdopodobnym zatrzymaniu naszego kolegi. Prosiłem o schronienie w klasztorze. Po chwili jego brama zamknęła się za nami. Czyli – odcięliśmy się od tropiących nas tajniaków. Dopytywałem się o możliwość podania przez megafony pytania o los naszego kolegi. Zakonnicy twierdzili, że nie ma na to szans. Pytałem, czy mogą nas gdzieś ukryć przed esbekami i zaskoczyło mnie to, co odpowiedział. Stwierdził, że z tej strony klasztornego muru też nie ma pewności, kto jest kim. Przynajmniej tego dnia w istocie tak było. Wystarczyło znaleźć się na terenie klasztoru, by chodzić po nim wszędzie, gdzie się chciało. Nikt niczego nie pilnował, nie kontrolował kręcących się po zakamarkach ludzi. Zupełnie tak, jakby zakładano, że wszyscy, którzy dostali się na tę stronę murów, byli poza jakimkolwiek podejrzeniem. A przecież my byliśmy dowodem na to, że w zasadzie mógł tam wejść każdy. W pewnym momencie znaleźliśmy się tuż obok kardynałów, niemal na wyciągnięcie ręki od papieża. Jan Paweł II w Częstochowie de facto nie miał żadnej ochrony! Rozwiązała się natomiast zagadka niezwykle sprawnego „obstawiania nas” przez bezpiekę. Na murach, jeden obok drugiego, stało mnóstwo funkcjonariuszy tajnej milicji. Mieli doskonały widok na wypełniony ludźmi plac. Wyposażeni w krótkofalówki, mogli śledzić każdy nasz krok, kiedy próbowaliśmy im się „urwać”. Esbeków kręciło się zresztą po klasztorze całe mnóstwo. Łatwo było ich rozpoznać. Kiedy wszyscy klękali, oni ostentacyjnie stawali w rozkroku, z rękoma w kieszeniach, spluwali, palili papierosy.
Potem jednak musieliście się wydostać z klasztoru…
Właśnie. Msza się kończyła, za chwilę tłumy zaczęłyby się przerzedzać, a oni tam na nas czekali… Trzeba było znaleźć sposób wyślizgnięcia się z klasztoru. Należało to zrobić tak, by nie zobaczyli nas też esbecy znajdujący się po wewnętrznej stronie murów. Wraz z końcem mszy zaczęli oni jednak opuszczać swoje „punkty obserwacyjne”. Zaproponowałem Zbyszkowi Duszakowi, by wybiegł przez furtę i gnał przez tłum, ile tylko ma sił w nogach. Obserwowaliśmy tę akcję z klasztornych murów. Rzeczywiście – rzucił się pędem przez tłum, potrącając rozchodzących się powoli ludzi. Wywoływał ich oburzenie, które jednak obracało się przeciw tym, którzy go zaczęli gonić. Esbecy bowiem biegli za nim, lecz spotykali się z protestami ludzi, którzy zostali przed chwilą potrąceni. Kolejni łapali ich, krzycząc: „Co to za bieganie!?”. Skutecznie utrudniali pościg. Widzieliśmy wyraźnie, jak uciekinier dystansuje próbujących go dopaść. Uznaliśmy, że metoda jest dobra. Po kolei wydostawaliśmy się w ten sam sposób. Spotkaliśmy się w umówionym miejscu, tam, gdzie nocowaliśmy. Okazało się, że wszystkim udało się uciec, a Zbyszek Oziewicz też nie wpadł w ręce esbecji. Kiedy wyrywaliśmy