Uważam, że to bardzo trafne porównanie. Krzysiek nie pisał jednak tylko o czasach sobie współczesnych. Świetne są jego opowiadania o wydarzeniach z okresu wojny, okupacji, o zsyłkach na Syberię. Wiele razy miałem możliwość podziwiania jego zdolności budowania fabuły czy improwizacji literackiej.
Przy okazji różnych wspomnień okazuje się, że „drugi obieg” w latach siedemdziesiątych tworzyli ludzie nie tylko odważni, wyjątkowi, ale też związani z różnymi ruchami kontrkulturowymi czy artystycznymi…
W sporej części tak to wyglądało. Zasłużonym drukarzem nie tylko wrocławskiego „drugiego obiegu” był Antek Roszak. „Wujek”, bo tak najczęściej o nim mówiono, przyjaźnił się z Rafałem Wojaczkiem. W Bieszczadach zakładał jedną z komun hipisowskich, potem był jednym z pierwszych drukarzy Niezależnej Oficyny Wydawniczej. Do tego świetny poeta. Jakoś tak się działo, że akurat sporo takich „odjazdowych” ludzi obracało się wokół tworzącej się wtedy opozycji i niezależnego ruchu wydawniczego. Można powiedzieć, że były dwie dominujące tam grupy – naukowcy, intelektualiści oraz tacy „hipisowaci” artyści. Przy okazji któregoś z wydruków zorientowałem się, że dziewczyny, do których należało udostępnione nam mieszkanie, jakoś niewyraźnie wyglądają. Okazało się, że wzięły narkotyki. Pierwszy raz w życiu spotkałem się wtedy z czymś podobnym.
Jak z takiego towarzystwa można było stworzyć strukturę konspiracyjną?
Jasno stawiałem wymagania, akcentując priorytet wspólnego bezpieczeństwa. Nie narzucałem zbyt wielu wymogów, żądałem poszanowania jedynie kilku elementarnych zasad. I to w zasadzie funkcjonowało. To, że w kręgach opozycyjnych znalazło się trochę osób ze środowisk kontrkulturowych, było chyba w pewien sposób logiczne. Ci ludzie często funkcjonowali na zasadzie stanowczego sprzeciwu wobec władzy. Reprezentowali postawy bardziej anarchistyczne niż antykomunistyczne, ale w pewien dość konkretny sposób zbieżne z postawami organizujących się przeciwników ustroju. Siłą rzeczy też w rządzonej przez komunistów Polsce mieliśmy kontestatorów odmiennych ideowo od ich odpowiedników na Zachodzie. Po jakimś czasie zresztą zostawali najwytrwalsi, o których było wiadomo, że nigdy nie zawiodą. Pamiętać trzeba, że ogromną rolę w tworzeniu podziemnych wydawnictw grali też pracownicy szkół wyższych, tacy jak Olek Gleichgewicht czy Staszek Huskowski, a także artyści plastycy – Tadeusz Kuranda, Ludwika Ogorzelec.
Wiele się mówiło o Kornelu Morawieckim – twórcy bardzo sprawnego i bezpiecznego podziemnego drukarstwa.
Pewnie chodzi o prostą zasadę, na jakiej polegało drukowanie „Biuletynu Dolnośląskiego”. Zazwyczaj każdy numer powstawał w innym miejscu. Wychodziłem z założenia, że powielanie zawsze wiąże się z hałasem, specyficznymi zapachami, pojawianiem się w jakimś domu nieznanych tam osób… Czyli – wiele elementów wzbudzających zainteresowanie sąsiadów. Uważałem, że podobne zdarzenie sąsiadom można zafundować tylko raz. Cykliczność docierającego przez wywietrzniki zapachu farby czy specyficznego dźwięku urządzeń prowadziła do dekonspiracji. Za każdym razem znajdywałem więc inne mieszkanie do druku. Nim pojawili się w nim drukarze, na miejsce trafiał cały sprzęt, papier, wszystkie niezbędne materiały oraz taka ilość żywności (a także np. papierosów), która pozwalała nie wychodzić z mieszkania aż do końca wydruku. Zakazywałem otwierania okien, pojawiania się na korytarzu itd. Obowiązywała też zasada – ani jednego procenta alkoholu przed końcem roboty. Za to każde spakowanie nowego numeru było świętowane małą ucztą z paroma lampkami wina.
Długo trwał druk jednego numeru „Biuletynu”?
Zwykle parę dni. Kończył się wielkim sprzątaniem oraz wyprowadzeniem ludzi, sprzętu i wydruku – według ścisłego porządku. Tak, żeby nikt w okolicy nie wiedział, co się tutaj w ostatnich dniach działo. Czasem jednak wydruk trwał dłużej. Tak było np. wtedy, kiedy decydowaliśmy się wydać numer obszerniejszy albo w większym nakładzie. Tym bardziej jeśli drukowana była jakaś grubsza broszura lub książka. Wtedy praca trwała tydzień, a nawet dłużej. Trudno było się wówczas trzymać wszystkich zasad konspiracji. Ludzie pracowali „na okrągło”, z przerwami jedynie na posiłki i sen. Dawało o sobie znać duże zmęczenie, wkradało się rozdrażnienie…
Antoni Roszak mówił o kłótniach z byle powodu…
Dochodziło do nich, kiedy druk trwał dłużej niż tydzień, przez kilkanaście godzin na dobę, w małym mieszkaniu, z którego nie należało wychodzić. Nerwowość wzrastała, gdy pojawiały się kłopoty techniczne, kończyły się papierosy, opary farby czy innych środków chemicznych powodowały ból głowy. To nie była lekka praca, a do tego zwykle w niełatwych warunkach, często w ciasnocie. Bywało, że ten i ów drukarz wymykał się na spacer albo do sklepu. Wśród sąsiadów zawsze znajdą się ciekawskie osoby, które zadadzą sobie trud rozwiązywania zagadki nieznanych twarzy pojawiających się w windzie czy na klatce schodowej. To obniżało bezpieczeństwo. Staraliśmy się więc organizować wszystko tak, by wychodzenia z „drukarni” nie było. Nie dochodziło do tego, kiedy druk trwał krócej.
W jednym z numerów „Biuletynu Dolnośląskiego” było ogłoszenie zawierające propozycję drukowania w kuchniach czytelników.
To był żart, ale zarazem propozycja. Staraliśmy się uświadomić czytelnikom, że można drukować we własnym mieszkaniu i tym sposobem łamać monopol informacyjny. Druk dużych pism w większych nakładach wymagał oczywiście odpowiednich warunków, ale w przeciętnej kuchni czy łazience można było choć raz w tygodniu ustawić ramkę i odbijać gazetki.
Takich kuchni-drukarni rzeczywiście pojawiło się dość dużo…
Na większą skalę upowszechniły się w latach osiemdziesiątych. Rzeczywiście było wtedy we Wrocławiu sporo mieszkań, często bardzo niedużych, w których ramka drukarska miała niemal swoje stałe miejsce. Zwykle w jakimś kącie kuchni lub w łazience. Życie toczyło się swoim rytmem, a drukowanie bibuły stawało się jednym z jego naturalnych składników. Równie oczywistym, jak gotowanie obiadu, wychodzenie do pracy i kościoła, przewijanie i kąpanie dzieci. Przed Sierpniem wyglądało to jednak inaczej. Podziemna działalność wydawnicza nie była jeszcze wtedy zjawiskiem w takiej skali, żeby bezpieka nie była zdolna nad nim zapanować.
Mieszkania należały zapewne do różnych znajomych?
A także do znajomych znajomych. Z dużym wyprzedzeniem zastanawialiśmy się, kogo poprosić o udostępnienie lokalu. I prawie zawsze wybór okazywał się bardzo trafny. Jak ktoś udzielał nam gościny, najczęściej wyjeżdżał, np. na urlop. Przeważnie drukarze urzędowali w czyimś mieszkaniu sami. To był zarazem test ofiarności i wzajemnego zaufania. Rodziła się przy tym pewnego rodzaju wspólnota ponoszenia ryzyka. Jeśli za każdym razem drukowaliśmy w innym miejscu, u innych ludzi – ten krąg osób godnych zaufania, zdolnych do poświęceń stale się powiększał. Okazało się to ogromnie przydatne w czasie stanu wojennego. Na ludzi poznanych w pierwszych latach „Biuletynu Dolnośląskiego” zawsze można było liczyć. A było to już spore grono.
Późniejsza Solidarność Walcząca w dużej mierze wyrosła na ludziach pomagających wcześniej „Biuletynowi”?
W sporej mierze tak. I nawet nie tylko Solidarność Walcząca, ale wcześniejsza o pół roku struktura drukarska Regionalnego Komitetu Strajkowego. To, że pierwszą gazetą podziemną stanu wojennego było nasze „Z dnia na dzień”, które wydało też najwięcej numerów, wynikało przede wszystkim z faktu, że mieliśmy tak wielu bardzo ofiarnych i odpowiedzialnych ludzi nieznanych bezpiece. Przypominam,