Między jedną z najlepszych polskich uczelni a wiejską szkołą podstawową jest przepastna różnica. Duży kontrast…
To doświadczenie bardzo mi się przydało. Zbliżyłem się do realiów wcześniej mi nieznanych i do pewnego stopnia zdołałem je zrozumieć, w czym znów pomocny był Piotr Antoszczyszyn. W ósmej klasie trafiło mi się np. paru takich uczniów, którzy w zasadzie nie do końca opanowali umiejętność pisania. Odkryłem, że o ile udaje im się coś przepisać z tablicy do zeszytu, to zanotowanie czegokolwiek „ze słuchu” przekracza już ich możliwości. Mimo różnych moich starań stan ten wydawał się nie do przezwyciężenia. Trudno było zatem uzyskać jakikolwiek rzeczywisty efekt w przyswajaniu przez nich treści programowych z mojego przedmiotu. Pod koniec roku szkolnego powiadomiłem więc dyrektora, że mam zamiar paru uczniom ósmej klasy wystawić oceny niedostateczne. Piotr Antoszczyszyn wysłuchał mnie uważnie. Swoją odpowiedź zaczął od nawiązania do mojego stwierdzenia, że „nie możemy dać im świadectw ukończenia szkoły podstawowej, ponieważ stanowczo za mało ich nauczyliśmy”. Dyrektor spytał: „Czy ci uczniowie plują na pana widok?”. Odpowiedziałem, że oczywiście nie plują. Następnie Antoszczyszyn spytał, czy mówią mi „dzień dobry”. Przyznałem, że nie tylko mówią, ale nawet zdejmują wtedy czapki, o ile mieli je wcześniej na głowach. „To w takim razie bardzo dużo ich nauczyliśmy, panie doktorze” – zawyrokował dyrektor. Spytał mnie jeszcze, czy znam środowisko tych chłopców, czy widziałem ich rodziny. Oczywiście nie znałem tych realiów. Według dyrektora to, że zdołaliśmy owych chłopców czegokolwiek nauczyć i dać im choć trochę wychowania, zaszczepić odrobinę kultury i społecznych nawyków, stanowiło duże osiągnięcie. Zgodził się, że istnieją minima programowe, różne standardy oświatowe, kryteria ocen. Zauważył jednak, że żaden z tych chłopaków i tak nie będzie kontynuował nauki po szkole podstawowej: „Każdy z nich kończy podstawówkę tylko po to, żeby móc zdobyć prawo jazdy na traktor. Panie doktorze, czy pan wie, jak te chłopaki świetnie sobie radzą z traktorami?”. Następnie Antoszczyszyn opowiadał mi, ile oni potrafią zrobić w silniku, jak świetnie umieją orać pola. Argumentował, że powtarzanie ósmej klasy bardziej zaszkodzi i im, i innym, niż pomoże. Świadectwo ukończenia szkoły da im możliwość zajęcia się wreszcie tym, co lubią i co jest społecznie potrzebne. Pójdą do pracy, potem do wojska, założą rodziny. Kończył swój wywód zdaniem: „Czy mamy ich pozbawić tej perspektywy tylko z powodu ich ograniczonej wyuczalności?”. Antoszczyszyn przekonał mnie. Naciągnąłem parę ocen, a potem okazało się, że droga życiowa tych chłopaków była dokładnie taka, jak to przewidział mój bardziej doświadczony kolega.
Funkcjonując w określonych realiach, np. mieszkając w dużym mieście i pracując na uczelni, można pozostawać w nieświadomości co do istnienia innej rzeczywistości w tym samym kraju…
Moje związki z Pęgowem i okolicznymi wioskami były czymś w rodzaju otwarcia oczu na tę mało mi znaną rzeczywistość Polski. Egzaminator na uczelni czy nauczyciel w szkole zmuszony jest przede wszystkim egzekwować wiedzę, sprawdzać wymagane programem umiejętności. A w życiu wiedza stanowi tylko jeden z aspektów, czasem mały wycinek tego, co ważne. Na wsi spotykałem czasem ludzi, którzy mieli bardzo ograniczoną wiedzę o świecie, nawet ich umiejętności pisania i czytania pozostawiały trochę do życzenia. Zarazem jednak byli świetnymi fachowcami w tym, czym się zajmowali, nie można też im było odmówić posiadania prawdziwej życiowej mądrości. A jeśli do tego jeszcze byli ludźmi uczciwymi, solidnymi i gotowymi spieszyć z bezinteresowną pomocą, to bez wątpienia byli dużo więcej warci od niejednego posiadacza tytułów naukowych. Związując się z wsią, zacząłem odkrywać, poznawać i rozumieć tę Polskę, której wcześniej nie znałem. Dostrzegłem, że jest ona inna, ale wcale nie gorsza. Często moralnie lepsza.
Zajmowałeś się także rolnictwem.
Wydzierżawiłem ponad hektar ziemi. Czasem uprawiałem ją sam, często korzystałem z pomocy znajomych i sąsiadów. Obsiewałem żytem lub pszenicą. Sadziłem drzewa owocowe, hodowałem pszczoły. Owocem zdobytych doświadczeń było m.in. kilka moich prac na temat ekologii.
Bez wątpienia był to też azyl dla rodziny.
Niewątpliwie tak. Ciągle mieszkaliśmy u teściów przy ul. Kilińskiego, w nie za dużym mieszkaniu w środku miasta. Ojciec mojej żony coraz bardziej niedomagał i pobyty na wsi były dla niego niemal zbawieniem. Mieliśmy troje, a potem czworo dzieci. Duża część życia rodzinnego zaczęła toczyć się w naszym drewnianym domku. I było to życie bliższe naturze. Ciągły kontakt z lasem, uprawa ziemi, pielęgnacja ogrodu, majsterkowanie, rąbanie drewna, palenie ogniska…
Pewnie dlatego obserwujący cię esbecy nadali ci kryptonim „Harcerz”.
Rzeczywiście, życie w Pęgowie mogło przypominać harcerstwo. Szczególnie latem, kiedy ogniska paliliśmy niemal każdego wieczoru, siadywało wokół nich wielu ludzi, a niektórzy znajomi przyjeżdżali z namiotami.
„Kornelówka” stanęła kilkaset metrów od najbliższych zabudowań, niemal na odludziu. Do tego nie była nawet otoczona ogrodzeniem, a przecież nie zawsze tam przebywałeś.
Ona często była pełna ludzi. Zjeżdżało się mnóstwo znajomych. Niektórzy brali ode mnie klucze i przebywali tam ze swoimi bliskimi. Poznałem tam wielu ludzi. Oczywiście bywali też mieszkańcy okolicznych wiosek. Jeśli zdarzały się tygodnie, w których domu nikt nie odwiedzał, zawsze mogłem liczyć na życzliwe oko mieszkańców Pęgowa. Przestało ono wystarczać dopiero wtedy, gdy tym miejscem zaczęła interesować się SB.
W latach siedemdziesiątych zaczęły się organizować środowiska opozycyjne. Wielu zaangażowanych w nie ludzi przewinęło się przez „Kornelówkę”.
We Wrocławiu zaczęły działać Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela oraz Komitet Samoobrony Społecznej. W 1979 roku zostałem właściwie głównym wydawcą „Biuletynu Dolnośląskiego”.