Balonowe doświadczenia przydały się jednak kilkanaście lat później, kiedy Solidarność Walcząca dość często używała balonów do rozrzucania ulotek albo dźwigania transparentów.
Tak, ale wtedy już wiedzieliśmy, że prezerwatywy nie znajdują zastosowania w kolportażu. W latach osiemdziesiątych używaliśmy balonowych sond meteorologicznych. Potrafiły unieść spory transparent. W roku 1968 nie mieliśmy dostępu do tak dużych balonów. W efekcie ulotki rozrzucaliśmy lub rozdawaliśmy. Poszło dość sprawnie. Żałowałem wtedy troszkę, że nie zostawiłem sobie ani jednej na pamiątkę, a byłem dość zadowolony z zawartego w nich tekstu. Przed pochodem wszystkie negatywy i makiety zniszczyliśmy. Baliśmy się, że jak ktoś z uczestników akcji zostanie złapany, to zrobią rewizje w mieszkaniach i znajdą bardzo obciążające dowody. Niedawno okazało się jednak, że nie wszystkie nasze fotograficzne ulotki przepadły. Odnalazły się w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej. Służba Bezpieczeństwa trochę ich wtedy przejęła – wyzbierała albo dostała od swoich ludzi maszerujących w pochodzie. Wszczęte zostało w tej sprawie śledztwo zakrojone na wielką skalę. Kiedy kilka lat temu zobaczyłem dokumentację, która pozostała po tym śledztwie, aż mnie zmroziło. Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, ile oni przesłuchali osób, ilu informatorów o te ulotki wypytywali. Zaskoczyła mnie też liczba przeprowadzonych analiz dotyczących naszych „fotoulotek”. Pomimo tak wielu działań nikogo z nas jednak nie zatrzymano. To, skąd się wzięły ulotki, do końca pozostało dla nich tajemnicą. W czasie pochodu MO i SB aresztowały natomiast ludzi wznoszących okrzyki i niosących „nieprawomyślne” transparenty.
Fotoulotka kolportowana na wrocławskich uczelniach w proteście przeciw interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, 1968 rok
Rok 1968 to także interwencja w Czechosłowacji.
Tak – wielka hańba Ludowego Wojska Polskiego. Były protesty na murach, ogólne poczucie wstydu za udział naszych żołnierzy w tłumieniu wolności w sąsiednim kraju. No i spore przygnębienie. Nasz Marzec został stłumiony, wielu wspaniałych ludzi trafiło za kraty lub wyleciało z uczelni. Nawet umiarkowane przecież zmiany w Czechosłowacji zgnieciono czołgami. Pisaliśmy sprzeciwiające się temu napisy na murach. Rozrzucaliśmy ulotki w okolicach Politechniki i na wrocławskim Rynku. W 1969 roku wykonywałem jeszcze nekrologi upamiętniające Jana Palacha. Rozwieszałem je m.in. na Politechnice.
Końcówka lat sześćdziesiątych wyglądała więc dość beznadziejnie?
Nie do końca. Sam fakt, że tak duża część studentów potrafiła się zaangażować w sprzeciw wobec władz, był bardzo pokrzepiający. Wydarzenia w Czechosłowacji też oznaczały istnienie potencjału oporu przeciw komunizmowi. Można było liczyć na to, że za jakiś czas dojdzie do wystąpień, które przyniosą jakieś zmiany.
Fotoulotka kolportowana na wrocławskich uczelniach w rocznicę wydarzeń marcowych, 1969 rok
Kornelówka
Kornel Morawiecki, około 1970 roku
Na początku lat siedemdziesiątych, jakiś kilometr na wschód od drogi z Wrocławia do Obornik Śląskich, na skraju lasu między Pęgowem, Golędzinowem a Wilczynem Leśnym, zacząłeś budować drewniany dom. W krótkim czasie miejsce to zaczęło ogniskować życie sporej części wrocławskich środowisk opozycyjnych, potem stało się zakątkiem owianym legendą…
Marzenie o małym domku pod miastem towarzyszyło mi od początku mojego życia zawodowego. Na początku lat siedemdziesiątych miałem żonę i troje dzieci, żyliśmy razem z coraz poważniej chorym teściem w małym mieszkaniu w centrum Wrocławia. Pisałem swoją pracę doktorską. Nie było nadziei na przydział mieszkania w przewidywalnym terminie. Budowa domu, a tym bardziej jego zakup, przekraczały moje możliwości finansowe. Przyszedł mi więc do głowy „wariant pośredni” – mały domek letniskowy, w którym można by spędzać weekendy. Pomyślałem, że budowę mogę rozłożyć na parę etapów. Najpierw wznieść jakąś część zasadniczą, a potem, w miarę możliwości, dobudowywać kolejne pomieszczenia.
Jak to się stało, że trafiłeś akurat do Pęgowa?
Jak tylko zacząłem studiować we Wrocławiu, krewni powiadomili mnie, że gdzieś w okolicy miasta mieszka bliska im osoba, którą zresztą pamiętałem jako jedną z moich ciotek. Pochodziła z tej samej części ziemi kieleckiej, z której wywodzili się Morawieccy i w której bywałem na wakacjach. Okazało się, że zamieszkała dwadzieścia kilometrów na północ od Wrocławia, w Wilczynie Leśnym, wyszła za wspomnianego już wcześniej Rolanda Winciorka.
Roland – rocznik 1920, uczestnik wojny obronnej 1939 roku, żołnierz AK Obwodu Skierniewickiego, potem działacz organizacji Wolność i Niezawisłość…
O Rolandzie można by opowiadać długo. Kiedy przychodził na świat, jego ojciec bił się z bolszewikami, „bo przecież trzeba przed nimi nasze dzieci uratować”, osobiście ścigał w Wyszkowie uciekających samochodem renegatów: Dzierżyńskiego, Marchlewskiego i Kona. W 1939 roku Roland walczył i z Niemcami, i z Sowietami, potem AK, „Żegota” i akcje pomocy Żydom, po wojnie organizacja Wolność i Niezawisłość.
Jeszcze bogatszą przeszłość miał starszy brat Rolanda, który w roku 1939 zasłużył się w bitwie z Sowietami pod Grodnem. Po wojnie bestialsko zabiło go UB. Morderców Roland widywał jeszcze pod koniec swojego życia, w latach dziewięćdziesiątych. Mieli się świetnie, przechodzili z lukratywnych stanowisk na prominenckie emeryturki. Pomimo podejmowanego śledztwa nigdy nie spotkała ich żadna kara.
Roland zawsze był gotów wspierać wszelkie inicjatywy wolnościowe, jego synowie zaangażowali się później w działalność Solidarności Walczącej. To są okolice Wzgórz Trzebnickich i w latach osiemdziesiątych, głównie dzięki Winciorkom, ze szczytów tamtejszych górek dla mieszkańców tych okolic wyemitowano kilka audycji Radia Solidarność Walcząca. Nasza organizacja zawsze bardzo się interesowała każdym dezerterem z Armii Czerwonej. Na łamach naszych pism apelowaliśmy o udzielanie im pomocy i co jakiś czas któryś z tych dezerterów do nas trafiał. Kiedy szukaliśmy miejsca, żeby ich ukrywać, zawsze można było liczyć na dom Rolanda. On nigdy nie odmawiał. Nawet jeśli dopiero co sam miał na karku SB.
To właśnie za jego sprawą na początku lat siedemdziesiątych trafiłem do Pęgowa. Nie mogłem kupić ziemi, ale na skraju lasu, z którego