Rów przeciwczołgowy Festung Breslau otaczał całe miasto. Przebiegał wzdłuż północnej krawędzi Pęgowa i stanowił też północną granicę działki, na której zacząłem wznosić swój domek letniskowy. Najpierw skleciłem altankę, komórkę. Potem zacząłem się rozglądać za jakimiś materiałami. Pieniędzy miałem tyle, co kot napłakał. Nie znałem się też prawie wcale na budowlance. Niedaleko wrocławskiego mieszkania mojej rodziny, na pl. Bema, wyburzane były właśnie kamienice, pokiereszowane wojną rudery. Leżało tam sporo starych belek stropowych, które marnowały się w stertach gruzu. Okoliczni posiadacze pieców podkradali je i rąbali na opał. Udało mi się trochę tych belek kupić, płacąc symboliczne grosze. Do miejsca mojej „budowy” było stamtąd ze dwadzieścia kilometrów. Część przewiozłem okazjonalnym transportem. Okazało się też, że taką belkę można przewieźć rowerem. Bez większego problemu, o ile we właściwy sposób się ją zamontuje. Po tym doświadczeniu nie dziwiło mnie już tak bardzo, kiedy znajomi wracający z Chin opowiadali, że widzieli rowerzystów przewożących pianina na bagażnikach swych dwukołowców. W sumie moja „inwestycja” posuwała się dosyć niespiesznie, powolnym rytmem pogodnych sobót, letnich urlopów. Miejsce zagospodarowywałem z rodziną i przyjaciółmi. Jak już była studnia z wodą, znajomi przyjeżdżali na biwaki z namiotami. Czasem więcej było rozmów przy ognisku czy chodzenia na grzyby niż pracy. Przewijało się mnóstwo wspaniałych ludzi, ale nikt, kto stanowiłby siłę fachową. Sporo było w tym improwizacji, pojawiały się sprzeczne pomysły. Jedni namawiali mnie, żebym budował tak, jak osadnicy na Dzikim Zachodzie – z wolną przestrzenią nad gruntem. Potem doszliśmy do wniosku, że jednak lepiej będzie oprzeć konstrukcję o podmurówkę. Tak więc nie zawsze w logicznej kolejności, ale belka po belce postawiliśmy ściany, potem strop…
W tamtym czasie wolno było wznosić bez zezwolenia budynki do określonej, niewielkiej powierzchni. Pozostając w zgodzie z przepisami, zbudowaliśmy oprócz parteru poddasze, na którym można było urządzić sypialnię dla wielu osób. Prace przy budowie letniego domu bardzo zintegrowały sporą grupę znajomych, głównie z Politechniki Wrocławskiej, którzy przyjeżdżali na wakacje, sobotnio-niedzielny wypoczynek i zarazem pomagali tę budowlę stworzyć. Nawiązało się przy tej okazji mnóstwo kontaktów, często bliskich zażyłości. Wspomnieniem z tego czasu są też spotkania przy ognisku, wielogodzinne dyskusje do późnych godzin nocnych. Nigdy bym wtedy nie przypuszczał, czym to wszystko zaowocuje. Po latach okazało się, że wielu tych, z którymi spotykałem się przy pracy nad pęgowskim domem, współtworzyło redakcję i zaplecze organizacyjno-techniczne „Biuletynu Dolnośląskiego”. Sporo działało wokół Regionalnego Komitetu Strajkowego czy w Solidarności Walczącej. Nie wiem, czy bez przyjaźni zawiązanych w tamtym czasie byłoby w naszych podziemnych strukturach tylu ludzi, którzy się dobrze znali i mogli na sobie polegać.
Dom letniskowy Morawieckich, tzw. „Kornelówka”, w Pęgowie, lata 70. XX wieku. Na zdjęciu z prawej wnętrze domu
Dom, który wtedy powstał, zwany był „Kornelówką”. Do ciebie przylgnął przydomek „Gajowy”, przez wzgląd na to, że posiadłość ukryta pod drzewami, na skraju lasu, rzeczywiście przypominała coś w rodzaju małej leśniczówki. Znajdowała się ona w pewnym oddaleniu od okolicznych miejscowości, ale jednak zintegrowałeś się też z wiejską społecznością.
Doszło do tego w sposób samorzutny i zaowocowało cennymi dla mnie doświadczeniami oraz prawdziwymi przyjaźniami. Znałem wioski kieleckie, do których przyjeżdżałem w dzieciństwie na wakacje. Potem jednak lata upływały mi w murach dużych miast – Warszawy, Wrocławia. Wsie dolnośląskie to była dla mnie terra incognita. W miarę, jak związywałem się z Pęgowem, odsłaniał się przede mną dość zaskakujący świat, rzeczywistość ludzi często bardzo prostych, ale zarazem przyjaznych, życzliwych, gotowych do pomocy. Choć jednym z pierwszych poznanych przeze mnie pęgowian był człowiek wykształcony, dyrektor szkoły. Potrzebowałem wtedy kilku kilogramów lepiku, ale okazało się, że jest sprzedawany tylko całymi beczkami, zawierającym ze trzydzieści razy tyle, ile mi było potrzeba. Zastanawiałem się, jak rozwiązać ten problem, gdy zobaczyłem, że budynek szkoły w Pęgowie jest właśnie pokrywany ogromnymi ilościami tego materiału. Stanąłem przy nim i niemal natychmiast pojawił się dostojnie wyglądający mężczyzna, który bardzo grzecznie spytał, czym może mi służyć. Okazało się, że jest to dyrektor szkoły Piotr Antoszczyszyn. Powiedziałem mu o moim problemie z nabyciem lepiku, na co on roześmiał się serdecznie: „Ile pan potrzebuje? Wiaderko? Ależ proszę bardzo! To przecież tyle, co nic! My tu parę ton tego w salę gimnastyczną wlepiamy!”. Tak się rozwiązał mój mały kłopot z lepikiem, a potem okazało się, że życzliwość Piotra Antoszczyszyna i innych ludzi z Pęgowa potrafiła też usunąć całe mnóstwo urzędowych i różnych innych przeszkód.
Z dyrektorem szkoły szczerze się zaprzyjaźniłem. Był to wspaniały, niezwykły człowiek. Sporo opowiadał mi o swoim życiu, a z jego opowieści często wypływała jakaś godna uwagi, głębsza myśl. Pochodził z niezamożnej rodziny, z biednej części Kresów. W dzieciństwie, żeby dotrzeć do szkoły, musiał iść przez gęsty las ponad osiem kilometrów w jedną stronę. I drogę tę pokonywał bez względu na pogodę, wychodząc często przed świtem albo wracając po zmierzchu. Rodzice nie posyłali go tylko wtedy, gdy mrozy były wyjątkowo ostre i istniało zagrożenie – to wcale nie na żarty – że po drodze zjedzą go wilki. Z tamtego czasu wyniósł on duży szacunek do wykształcenia jako wielkiej wartości, którą zdobywa się z trudem. Chyba dlatego nigdy nie zwracał się do mnie inaczej jak tylko „panie doktorze”.
Z jego kresowych opowieści warto może przytoczyć np. historię o tym, jak w 1941 roku wybuchła wojna niemiecko-sowiecka i w jego miejscowości wszyscy zastanawiali się, czy to dobrze, czy źle. Z wioski Antoszczyszyna Sowieci wywieźli już wtedy wszystkich inteligentów i zamożniejszych gospodarzy. Być może jego rodzina byłaby następna do wywózki, gdyby nie napaść hitlerowska. Odpowiedź na to, której okupacji należy się bardziej obawiać, pojawiła się już czerwcowego dnia roku 1941. Najpierw dał się słyszeć zbliżający się warkot silnika, a po chwili na podwórko wjechał motocykl z młodymi niemieckimi żołnierzami. Matka akurat wychodziła przed dom, niosąc tacę, na której stały kubki ze zsiadłym mlekiem. Młodzi Niemcy, którym upał wyraźnie bardzo dał się we znaki, ani przez sekundę nie zawieszając wzroku na gospodarzach, wzięli kubki, wypili mleko i odstawili z powrotem, nie nawiązując jakiegokolwiek kontaktu z kobietą, której zawdzięczali ugaszenie pragnienia. Odjechali, nie czyniąc najmniejszego gestu podzięki i robiąc wrażenie, jakby zupełnie nikogo wokół nie zauważyli. Po chwili matka Piotra wyartykułowała odczucia wszystkich świadków tej sceny. Dotychczasowy sowiecki okupant grabił, prześladował, zsyłał na Syberię. Czyli – zauważał. A już pierwszy patrol hitlerowców dał do zrozumienia, że ludzi z podbijanego kraju wręcz nie dostrzega. Traktuje ich tak, jakby byli czymś gatunkowo gorszym, niegodnym uwagi, podludźmi czy wręcz insektami. Wszyscy zrozumieli, że nowy okupant będzie jeszcze gorszy od poprzedniego.
Przez rok byłeś nauczycielem w szkole Piotra Antoszczyszyna.
Było to w czasie, kiedy „Kornelówka” nadawała się już do całorocznego zamieszkiwania. Dyrektor pęgowskiej szkoły wiele razy namawiał mnie, żebym kupił działkę i budował dom. Zupełnie nie przemawiały do niego argumenty, że na taką inwestycję nie miałem pieniędzy. Przekonywał mnie, że nie są one najistotniejsze, że mając życzliwość sąsiadów, powoli, krok po kroku, dociągnie się budowę do końca. I chyba miał rację, bo w Pęgowie mnóstwo spraw teoretycznie niemożliwych