Dworska tancerka. Kyung-Sook Shin. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Kyung-Sook Shin
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 9788366658073
Скачать книгу
Z jej matką niby mieszkałyśmy po sąsiedzku, ale ona nie mówiła o swoich osobistych sprawach.

      – Coś musiało się wydarzyć, skoro tutaj się osiedlili.

      – Nie wiem… Może należeli do katolików? Kiedyś coś wspomniała, że w roku 1866 jej rodzinę spotkał dramat. To wtedy katolicy byli masowo prześladowani. Może ich też dotknęły prześladowania? I dlatego tutaj się skryli. To by wyjaśniało, dlaczego ojciec dziewczynki sam zgłosił się do obrony wyspy Ganghwa. Miał pewnie nadzieję, że się zasłuży i życie jakoś im się ułoży… Poszedł i nigdy nie wrócił…

      – Zamierzasz ją wychować?

      – Chyba nie mam innego wyjścia.

      Ochmistrzyni Seo położyła delikatnie swoją dłoń na czole dziewczynki, ukołysanej we śnie.

      – Śliczna dziewuszka. Że też musiała stracić rodziców…

      Jin spała i śniła, że błądzi między drzewami gruszy. Była niczym dzika gęś, pochwycona na suchym lądzie.

      – Może… Może zabiorę ją na dwór?

      W dniu, w którym strugi letniego deszczu rozszeleściły się w krzewach bambusa, Jin przekroczyła próg pałacu. Przyniosła ją na plecach dwórka Yi, wysłana przez ochmistrzynię Seo. Miłość zawsze musi wspierać empatia. Panią Seo dręczyły rozterki, bo nie wiedziała, czy dobrze uczyniła, że posłała dziecko do pałacu. Serce podpowiadało, by zatrzymać dziewczynkę przy sobie. „Obecność dziewczynki w pałacu nie oznacza wcale, że zostanie ona dwórką” – wyjaśniła ochmistrzyni Seo.

      W rezydencjach pałacowych smutny żywot wiodły trzy księżne, które nie wydały na świat potomka. Jedną z nich była księżna Cheolin i to jej ochmistrzyni Seo służyła swego czasu. Teraz miała nadzieję, że dziecko wniesie trochę ciepła w jej samotne życie. Że dziecięce psoty i niewinne figle rozwieją samotność jej dawnej pani. „Tylko na kilka lat” – powtarzała – „a potem zastanowimy się nad przyszłością dziecka”.

      Każdego ranka mała Jin żegnała się z panią Seo i na plecach dwórki Yi udawała do pałacu. I każdego wieczora żegnała się z ochmistrzynią Seo i na plecach dwórki Yi wracała do Banchon, do pani Seo.

      Kwiatek gruszy, kwiatek gruszy, buźka mojej dziewuszki jest jak kwiatek gruszy…

      Nuciła pani Seo, szyjąc, fastrygując i dziergając, a Jin bawiła się obok koszykiem z kolorowymi nićmi, po czym zwykle zasypiała kołysana melodią pieśni. „Baw się dobrze, dziecko, ładnie się uśmiechaj” – powtarzała każdego ranka na pożegnanie, gdy dwórka Yi brała Jin na barana i wyruszała do pałacu.

      Jednak wraz z zapadnięciem zmierzchu Jin zawsze wracała do Banchon, do pani Seo. Dlatego, że była dzieckiem. A przede wszystkim dlatego, że między godziną czwartą i piątą budziła się ze snu i sztywna z przerażenia zanosiła się płaczem do utraty tchu. To właśnie o tej godzinie zmarła jej matka.

      Jin zabawiała księżnę Cheolin. W pustej sali tańczyła dla niej i śpiewała. Drobnymi paluszkami masowała jej plecy, które drętwiały pod ciężarem peruki, ozdobionej kosztownymi spinkami. Czasami ogarniało ją znużenie i zapadała w drzemkę, gdyż z natury małomówna księżna wolała przesiadywać w ciszy. A czasami wyciągała rezolutnie rączki, żeby dotknąć spinki do włosów i kolorowych koralików, które kołysały się niczym wielkie, nabrzmiałe krople wody i zdawały się spływać po włosach księżnej. A kiedy księżna o wyznaczonej porze udawała się na spacer do ogrodu, Jin dreptała za nią małymi kroczkami po moście Geumhwa.

      Wszystko to zatarło się w pamięci. Wyraźny pozostał tylko jeden obraz – wspomnienie jednego popołudnia.

      Tamtego popołudnia Jin wędrowała po krętych alejkach ogrodu królewskiego, z jakiejś przyczyny była sama. To chyba wtedy księżna weszła niechcący w brudną kałużę i stąpając ostrożnie na palcach, wróciła do swojej rezydencji. Mroczny cień budynków pałacowych przestraszył Jin. Wydawało się jej, że wspierające kolumny pałacu kamienne figury dzikich zwierząt przeszywają ją groźnym wzrokiem. Ziemia alejki stała się lepka i czarna. Pnie drzew zabarwiły się ciemną zielenią. Porastający skały mech był szary i wilgotny. Przez gałęzie drzew przebijały wprawdzie promienie słońca, ale pokryły liście jakąś gęstą powłoką, odzierając je z ich naturalnej zieleni, żółci, pomarańczy. Rozległa przestrzeń ogrodu królewskiego była zbyt przytłaczająca, by służyć za odpowiednie miejsce do zabawy pięcioletniej dziewczynki. Nawet zielony kobierzec trawnika wyglądał teraz jak jakaś ciemna gęstwina. Ogromne drzewa i kwiaty, których nazw Jin nie znała, zdawały się uporczywie za nią podążać. Jin uniosła głowę, spojrzała na drzewo sośnicy, na którym przysiadła sroka. Z oddali ogrodu doleciał do niej szmer strumienia, pobiegła więc w tamtą stronę. Po drodze przeskoczyła nieporadnie jakiś dół, wyżłobiony przez wyschnięty potok. Stanęła na brzegu strumienia, zobaczyła most wsparty na dwóch przęsłach łukowych. Widok wyrytych w kamieniu twarzy bazyliszków do­kkaebi wywołał przestrach. Cztery kamienne głowy dzikich zwierząt, których Jin nigdy wcześniej nie widziała, zdawały się wpatrywać w nią, każda inaczej. Jedna zerkała figlarnie i jakby dopraszała się zabawy, więc Jin postanowiła przy niej przykucnąć.

      – Co to za dziecko?

      Jin usłyszała dźwięczny głos. Podniosła główkę i zamknęła oczy, podobne do oczu młodego jelonka.

      Jeszcze przed chwilą zdawało się jej, że wszystko tonie w mroku, a teraz miała wrażenie, jakby cała jasność świata zalała jej oczy. Poczuła delikatny zapach, jaki roztaczają wokół siebie kwiaty. Słyszała szelest pięknego, zielonego płaszcza, który zdawał się unosić ten dźwięczny głos.

      – Ukłoń się królowej!

      Czyżby śniła?

      Jin wbiła wzrok w królową. Pierwszy raz ktoś zadał jej pytanie, kim jest. Nie widziała królowej, widziała tylko jej oczy. Jasna, rześka twarz tchnęła spokojem, lecz oczy biły silnym blaskiem. Te oczy wyrażały coś więcej niż proste, tak oczywiste uczucia jak radość czy smutek, wyrażały niedopowiedziane słowa zalegające głęboko w sercu. Pod tymi błyszczącymi oczyma Jin zobaczyła drobne, uśmiechające się usta.

      – Skąd się tutaj wzięłaś?

      Jin wpatrywała się uporczywie w królową.

      – Co tutaj robisz sama?

      – …

      – Coś oglądałaś?

      Jin była zbyt mała, by wyjaśnić, kim jest, skąd się tutaj wzięła, co oglądała. Jedna z dwórek, które ze wzrokiem wbitym w ziemię stały w szeregu za królową, powiedziała, że Jin należy do świty księżnej Cheolin. Spod białego mankietu okalającego rękaw zielonego płaszcza wysunęła się szczupła, biała dłoń, i ta dłoń ujęła rączkę Jin.

      – Mądra z ciebie dziewczynka.

      – …

      – Pójdziesz ze mną?

      Delikatna dłoń królowej otuliła drobną rączkę Jin. Dłoń królowej była miękka i ciepła. Jin przebierała w niej paluszkami, dając się prowadzić po ścieżce, wyłożonej wielkimi, płaskimi kamieniami. Szła między sosnami rzucającymi na ziemię długi cień. Na wieść o całym zdarzeniu nadbiegła ochmistrzyni Seo. Pobladła na twarzy, szybkim krokiem podeszła do królowej, nisko się ukłoniła: „Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość!”. Królowa zignorowała ją i poszła dalej, nie puszczając rączki Jin.

      Splecione dłonie rodzą jakąś tajemniczą nić porozumienia. Kobieta i dziewczynka trzymały się za ręce, gdy przyglądały się, jak słońce opada za pasmem gór majaczącym na horyzoncie, gdy mijały staw i podziwiały