Odwróciła głowę, żeby spojrzeć na obraz piwonii, zawieszony nad wezgłowiem. Był jednym ze śladów pozostawionych po rozstaniu. Teraz koił rozdarte niepokojem serce. Nawet w przyćmionym świetle piwonia prezentowała się okazale i nie zdawała się przejawiać żadnych oznak niepokoju. Pod nią stał biały, porcelanowy wazon, a obok donica z kwiatem orchidei. Skrzynka z ziemią i nasionami zawinięta była szczelnie w granatową chustę, jeszcze szczelniej zawinięty był słownik francusko-koreański, ten słownik, przepisany przez świętej pamięci arcybiskupa Jean Marie Gustave Blanc. Był pierwszą rzeczą, którą zapakowała, kiedy przygotowywała się do wyjazdu z Korei. Owijając go w bawełnianą chustę, Jin nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ten podniszczony, zużyty słownik, który służył jej przez te wszystkie lata, będzie jej bardzo potrzebny, bardziej niż jakikolwiek inny przedmiot.
Wstała ostrożnie, uważając, żeby nie zbudzić Collina. Narzuciła na siebie cienki płaszcz i po cichu otworzyła drzwi kajuty. Weszła na owalny pokład parowca Villa. Parowiec parł w przestworza oceanu, który zdolny był wchłonąć wszystkie wody świata. Statek ważył siedemset tysięcy ton i przedzierał się przez wzburzone fale. Miał szeroki kadłub, głębokie zanurzenie i przygotowany był do przewożenia ogromnych ładunków. Pierwszy raz w życiu widziała statek parowy, wyraziła więc swoje zadziwienie, a wtedy Collin wyjaśnił jej, że na mostek kapitana prawa wstępu nie ma nawet sam prezydent. Król też nie miałby prawa? Powiedział jej również, że podczas rejsu żaden marynarz z załogi statku nie odważy się nigdy zagwizdać. Bo wszyscy wierzą, że to przynosi nieszczęście.
Dolatujący z maszynowni głuchy warkot silników zlewał się z hukiem fal rozbijających się o burtę statku. Morski wiatr napierał na dziób i żagle, napierał na poły jej płaszcza. Stawiając mu opór, chwyciła mocno płaszcz. Z trudem utrzymywała równowagę. Fale nacierały gwałtownie. Roztrzaskiwały się o burtę i ponownie nacierały.
Wzbierajcie, przestworza oceanu!
Stała na pokładzie przechylona przez burtę. Nad czarnym, ciągnącym się bez końca oceanem wisiał okrągły księżyc. Był tylko ocean i był tylko księżyc. Wpatrywała się w spienione fale, które rozpryskiwały się niczym grudki białego lodu. Zdawać się mogło, że to setki białych rumaków gonią popędzane batem, że wyłaniają się z obu stron burty, by ponownie zniknąć w otchłani wody. Nie mogła oderwać oczu od tej otchłani. Gwałtowny wiatr zerwał z niej płaszcz. Uniósł go w czarną otchłań oceanu, a ona instynktownie wyciągnęła ręce, żeby go pochwycić. Na próżno. Płaszcz porzucił ją, uleciał wolny. Pognał za wiatrem, wzbił się wysoko w górę, a potem runął w dół i zdawać się mogło, że wpadnie w głębiny morza, ale on zerwał się ponownie i zaczął oddalać, aż w końcu znikł w mroku.
Oparła się podmuchom wiatru i stanęła wyprostowana. Uniosła ramiona, uniosła lekko stopę. Jej ruchy nabrały tej samej swobody, jaką czuła, gdy tańczyła w stroju zdobionym parą motyli. Nad nią przelewały się gwałtowne fale. Nad nią szalał porywisty wiatr. Nad nią poświata księżyca tonęła w głębinach oceanu. A ona kołysała się miękko w tańcu. Odparła świat cały, który na nią napierał, i poddała się własnemu rytmowi. Na jej twarzy błąkał się uśmiech.
Collin obudził się o świcie i wyszedł na zewnątrz, żeby ją odszukać. Znalazł ją na pokładzie, gdzie wirowała w tańcu owładnięta mocą oceanu. Im bardziej pragniesz zatrzymać przy sobie ukochaną osobę, tym bardziej powinieneś porzucić myśl, że ją zmienisz. Tańczyła pochłonięta każdym gestem. Tańczyła wśród przelewających się fal, otulonych poświatą księżyca. Collin patrzył, wiedział, że nie może jej przerwać – nawet on, zwłaszcza on. Wiał porywisty wiatr, a jednak całe jej ciało zrosił drobny jak krople rosy pot. Jej ciało, smagane lodowatym wiatrem, zalewał jakiś gorący żar – jej twarz, szyję, pierś, tułów, nogi. Ocean nie budził w niej już lęku. Niepokój ustąpił. Poczuła w sobie lekkość – fali, wiatru, księżyca. Stała się motylem.
Parowiec Villa opuścił Szanghaj, minął Sajgon, Singapur, Colombo, przeciął Kanał Sueski i zmierzał w stronę Francji, jego ojczyzny. Na jego pokładzie płynęła koreańska tancerka z państwa Joseon. Zastygła w bezruchu, zwrócona w stronę oceanu. Oddychała ciężko. Collin przyglądał się jej z zapartym tchem, po czym podszedł do niej i położył dłoń na jej ramieniu. Wyciszyła oddech, przechyliła się przez reling i wpatrywała w bezmiar przestworzy oceanu, który ciągnął się przed jej oczami, bez końca.
Był 1891 rok.
Ri Jin miała dwadzieścia dwa lata.
Dziecko kwiatu gruszy
Koń z północnych stron będzie gnać z północnym wiatrem. Ptak, który przybył z południa, przysiądzie na gałęzi pnącej się ku południu.
Ri Jin przyszła na świat w Banchon.
Banchon położony był na północ od mostu Eungran. Most ten wisiał nad rowem wykopanym niedaleko pałacu Gyeongmo. Każdy, kto chciał przedostać się na drugą stronę, musiał przejść przez ten most. Po lewej stronie pałacu Gyeongmo stał pałac Changgyeong. A obok niego Konfucjańska Akademia Seongkyunkwan. Została wybudowana na wzór Biyong – Cesarskiej Akademii, założonej w czasach panowania chińskiej dynastii Zhou, która wszystkie szkoły, porozrzucane na rozległym obszarze cesarstwa, także Konfucjańską Akademię Seongkyunkwan, nazywała Bangung, „pół-pałacem”. Cesarska Akademia Biyong wzniesiona została pośrodku wielkiego stawu, dlatego też przez cały czas, niezależnie od pory roku, otoczona była ze wszystkich stron wodą. Można się było do niej dostać przez cztery mosty, przerzucone na wschód, na zachód, na południe i na północ. Konfucjańską Akademię Seongkyunkwan, w odróżnieniu od Biyong, okalała jedynie rzeka. Rozciągnięta między wschodem i zachodem, przypominała kształt księżyca w nowiu i, w przeciwieństwie do Biyong, dawała wyjście tylko na dwie strony świata, na „pół-świata”. To właśnie z tej przyczyny Konfucjańską Akademię Seongkyunkwan zaczęto nazywać Bangung – „pół-pałac”. Wodę, jaka otaczała Bangung, nazywano Bansu – „pół-wodą”, a otaczające akademię domostwa – Banchong, „pół-wsie”. Ludzie, którzy zamieszkiwali Banchon, zyskali miano Banin – „pół-ludzie”.
Nikt nie wiedział, z jakiej przyczyny rodzina Jin osiedliła się w Banchon.
Sama Jin pamiętała jedynie rozkwitające bujnie drzewa gruszy, które wraz z nastaniem wiosny obsypywały się białym kwieciem. Pamiętała je, podobnie jak doskonale pamiętała smak gruszek, kiedy jadła je pierwszy raz w życiu.
Każdego roku wiosna zjawiała się w Korei, choć ta skryła się na krańcu świata i zamknęła przed nim swoje wrota. Łagodny, wiosenny wiatr docierał także na wschodni brzeg Banchon i owiewał jego zniszczone, pokryte słomianą strzechą chaty. Promienie słoneczne już od świtu otulały ich wnętrza. Drugi brzeg rzeki porastały dorodne grusze. Żołądki ludzi, wyposzczone przez niemal całą zimę, domagały się jednak tłuszczu. Dlatego wraz z nastaniem wiosny przed budami rzeźników można było zobaczyć głowy krów. Zdarzało się, że w jednym tylko dniu pod topór szło ich pięćset. To był czas uboju. To był też czas kwitnienia głogu, moreli, azalii, kamelii. I gruszy. Rozkwitały pod niebieskim niebem, a ich kwiaty przypominały białe płatki śniegu. Wzbijały się w powietrze przy najlżejszym nawet podmuchu wiatru, by wraz z deszczem opaść na ziemię i zniknąć w strugach wody.
Czy matka Jin czekała, aż zakwitną grusze?