U boku obcego, niebieskookiego mężczyzny stał chłopiec. Miał na sobie lnianą bluzę jeogori, całą poszarzałą z brudu. Wyglądał jak mewa, która nigdy nie znajdzie swego miejsca.
Z ogorzałej w słońcu twarzy spozierała samotność i bieda, ale też tliła się wola przetrwania każąca mu gnać zawsze do przodu i walczyć ze wszystkim, co stare, krepujące, obezwładniające. Narzucona luźno lniana bluza odsłaniała nagie barki i ramiona. Plecione ze słomy sandały, zniszczone w długiej tułaczce, rozpadały się na oczach, obnażając wystające palce.
Chłopiec był wychudzony. Ilekroć napotkał na wzrok Jin, zaczynał kopać pień stojącego obok drzewa moreli i liście białej rzodkwi.
– To jest ojciec Blanc.
– Blanc…
Jin powtórzyła za panią Seo ściszonym głosem, naśladując ruch jej ust, dokładnie tak samo, jak naśladowała ruch ust księżnej Cheolin, gdy ta powoli odczytywała jej znaki choen, gwi, man, nak… Blanc patrzył, jak Jin wymawia jego nazwisko. Krew zaschła, lecz na delikatnej skórze utrzymywała się wciąż opuchlizna. Uśmiechnął się i wyciągnął w stronę Jin dłoń.
– Tak, nazywam się Blanc. Jean Blanc!
W Jin wpatrywały się niebieskie oczy księdza, a z jego ust popłynęły koreańskie słowa.
Jin odsunęła się zawstydzona. Ksiądz uśmiechnął się i pogłaskał ją po główce. Jin uniosła oczy i zobaczyła naszyjnik z krzyżem, który kołysał się na czarnym płaszczu księdza.
– Odpocznijcie tutaj.
– To chyba najlepsze rozwiązanie.
Jin przywarła do nóg pani Seo i tylko w milczeniu przyglądała się księdzu. Pani Seo namawiała ją, by przywitała się z księdzem, ale ona coraz bardziej chowała się w fałdach jej spódnicy.
– Jest nieśmiała.
Na słowa pani Seo ojciec Blanc roześmiał się i popatrzył przyjaźnie na Jin.
– Pewnie też wystraszona. Czy to o niej wcześniej mówiłaś?
– Tak.
– Wróciła z pałacu?
– Tak.
Słysząc obcy akcent ojca Blanc, Jin jeszcze mocniej przylgnęła do nóg pani Seo. Wyglądała, jakby miała się rozpłakać.
– Nie ma się czego bać.
Pani Seo uścisnęła mocno rączkę Jin.
– Ile ma lat?
Pani Seo spojrzała na chłopca, który tkwił wciąż pod drzewem moreli.
– Mówią, że siedem. Od innych słyszałem, że sześć. Dokładnie nie wiadomo.
– Są zmieszani, bo się nie znają. Szybko się zaprzyjaźnią.
– Tak sądzisz?
– To przecież dzieci.
Jin przypatrywała się chłopcu zza spódnicy pani Seo. Chłopiec stał w zastygłej pozie u boku ojca Blanc, przypatrywał się Jin.
Niektórzy szukają schronienia w głębokim lesie. W wysokich górach i głębokich dolinach, pokrytych gęstymi chaszczami, starymi sosnami i osobliwymi skałami, które przetrwały całe stulecia przemijające niczym jeden dzień. Szukają schronienia w początku istnienia świata.
U szczytu wzniesienia, gdzie pasma gór Sobaek i Noryeong rozchodzą się w przeciwne strony, opadało niewielkie zbocze, na tyle szerokie, by nadawało się pod uprawę. To zbocze ciągnęło się wzdłuż drogi wiodącej z Namweon do Jangsu. Otoczone grzbietami gór, wciśnięte głęboko w nieckę, pozostawało osłonięte przed wzrokiem ludzi, którzy przecinali szczyt wzniesienia. Skryte przed światem, stało się ziemią obiecaną dla wyznawców wiary katolickiej, którzy w 1801 roku w górach szukali schronienia, ścigani przez dworską żandarmerię. Na tym zboczu zaczęli uprawiać ziemię, kiedy głód zajrzał im w oczy i śmierć przyszła po swoje żniwo. Nękał ich żal, dręczyła gorycz, a jednak mogli zapuścić korzenie na tym zboczu i zbierać owoce uprawy, bo cały rok płynęła tutaj woda i źródła nigdy nie wysychały. Tak powstała osada Subun. Na przecięciu rzek Geum i Seon.
Do tej osady udał się ojciec Blanc, szukał ojca Ridela, który przybył tutaj z misją i ukrywał się w grocie, położonej nieopodal Subun. Po drodze zobaczył chłopca. Chłopiec był sierotą, nocował tam, gdzie znalazł schronienie, sypiał w kuchni, przy palenisku, żywił się resztkami jedzenia.
– Na pytanie, skąd jest, wskazywał tylko staw.
Blanc głaskał głowę chłopca, opowiadając jego historię pani Seo. Po nocy spędzonej w osadzie trzeba było ruszyć w powrotną drogę, ale chłopiec podążył za nim i nie odstępował go na krok. „Miał na sobie łachmany, strzępy ubrania, które osłaniały tylko plecy. Oberwałem podszewkę mojej sutanny i przykryłem nią chłopca. Zapadło mu to chyba w serce”.
– Jak ma na imię?
– Nazwałem go Yeon. Gdy go zapytać o imię, pokazuje staw. Widać to dla niego ważne. Być może mieszkał w pobliżu stawu… Ludzie z osady wołali na niego Sobaek. To nazwa pasma gór, które ciągnie się nieopodal, chyba tylko dlatego zaczęli go tak nazywać. Dałem mu też nazwisko: Kang.
– Kang Yeon…
„Kang Yeon” – powtórzyła Jin ściszonym głosem, dokładnie tak samo, jak wcześniej powtórzyła nazwisko ojca Blanc. Ojciec Blanc i pani Seo spojrzeli na dziewczynkę i uśmiechnęli się do niej. Chłopiec zdawał się ignorować fakt, że dorośli rozmawiają o nim. Stał tylko i kopał pień moreli. Był chudy, widać, że wygłodzony. Spod kruchych żeber wystawał okrągły, nabrzmiały brzuch. Kopał pień moreli, która stała niewzruszona.
Pani Seo zaprosiła ojca Blanc i chłopca do pokoju, zajmowanego przez uczniów Konfucjańskiej Akademii Seongkyunkwan, którzy opuścili swoje lokum i udali się na pierwszą turę egzaminów państwowych. Otworzyła drzwi pokoju, był niemal pusty. W kącie pokoju stała tylko komoda, na niej leżały starannie złożone koce. Ojciec Blanc stał w progu i przyglądał się wnętrzu pokoju. Chłopiec wślizgnął się szybko do środka i ułożył na podłodze.
– Jest zmęczony. Przeszliśmy dzisiaj szmat drogi.
Ojciec Blanc zamknął drzwi i wyszedł na dwór. A potem ruszył przed siebie, tłumacząc, że ma do załatwienia kilka spraw. Pani Seo wpatrywała się przez dłuższą chwilę w zniszczone sandały chłopca, które ten położył na wielkim, płaskim kamieniu, ustawionym równo przed gankiem. Mówiły same za siebie i w milczeniu przypominały o tułaczce chłopca, który każdego dnia wędrował od domu do domu, by zdobyć coś do jedzenia.
Pani Seo nabrała wody ze studni i wlała ją do wielkiego kotła, zawieszonego nad paleniskiem.
Woda pozwala się nabrać, pozwala się przelać. Może się wszędzie zebrać, może też wszędzie popłynąć. A jej natura zawsze pozostanie niezmienna. Ona jest jej siłą.
Pani Seo krążyła między studnią i kuchnią, nabierając wodę do glinianego dzbana i przelewając ją do wielkiego kotła. Mała Jin towarzyszyła jej, drepcząc za nią krok w krok. Kiedy kocioł był już pełny, pani Seo otworzyła drzwiczki kamiennego pieca, wepchnęła do środka kilka szczapek drewna i podłożyła ogień.
– Jak ten świat się zmienił… W biały dzień można swobodnie podróżować z krzyżem na piersi. A przecież jeszcze niedawno na śmierć skazany był każdy, u kogo znaleziono choćby tylko różaniec.
Nie tylko on. Całą rodzinę czekał wyrok śmierci, jeśli