Czasami śmierć staje się rażącą bronią.
Amerykanie posiadali nowoczesną broń palną. Koreańczycy mieli do dyspozycji co najwyżej łuki i kamienie. Miejscowa ludność walczyła gołymi dłońmi. Ginęła masowo, ich ciała piętrzyły się w morzu. Byli i tacy, co w przypływie rozpaczy wbijali sobie nóż w serce, bo nie chcieli ginąć z rąk cudzoziemców. Wielu rzucało się w morze, tonęło w jego odmętach. Nie poddali się jednak. Bronili się zażarcie, płacąc śmiercią za swą determinację. Amerykanie nie zdołali zmusić Korei do nawiązania kontaktów handlowych, do nawiązania jakichkolwiek kontaktów. Wysłany na rozkaz prezydenta Granta okręt wojenny załadował na swój pokład łupy wojenne i po czterdziestu dniach odpłynął w stronę Chin.
Amerykanie opuścili wyspę Ganghwa, ale ojciec Jin nie wrócił już do Banchon.
Matka Jin sama wydała na świat córkę.
Państwo Joseon zamknęło szczelnie granice i odmówiło nawiązania relacji z zachodnimi mocarstwami. W tym samym czasie dwór chińskiej dynastii Qing pod hasłem „wartości z Chin, technologia z Zachodu” zaczął wysyłać swoich studentów do Anglii i Francji. Było to wydarzenie bezprecedensowe, bo przecież to Chiny przez całe stulecia dostarczały światu wielkie wynalazki, jak kompas czy czcionkę drukarską. A teraz te same Chiny wysyłały swoich emisariuszy na Zachód, by zdobywali tam wiedzę. Japonia także wysłała swoich obserwatorów. Do Stanów Zjednoczonych udała się grupa licząca ponad pięćdziesiąt osób, wśród nich także studenci. W szeregach tej grupy była dziewczynka z Yokohamy, właściwie dziecko, bo liczyła zaledwie osiem lat. Zebranym w porcie ludziom rezolutnie oświadczyła, że jej marzenia się spełniły, bo płynie do Ameryki i będzie mogła uczyć się od kobiet amerykańskich, że jej największym marzeniem jest założenie szkoły średniej dla swoich rodaczek, bo tylko w ten sposób będą one mogły odegrać jakąś rolę w rozwoju kraju. W tym samym mniej więcej czasie młodzi artyści we Francji, wśród nich Cézanne, Monet, Renoir, Degas, rzucili wyzwanie oficjalnemu Salonowi i zorganizowali własną, niezwykle oryginalną wystawę, która wywołała ogromne poruszenie.
Mama Jin spędzała całe dnie na szyciu. Brała na ręce noworodka, przychodziła do domu pani Seo i pomagała jej w robótkach ręcznych. Pani Seo myślała, że mama Jin na długo pozostanie jej towarzyszką. A teraz trzymała w ramionach osierocone dziecko i wpatrywała się w nie wnikliwie.
– Śliczna dziewuszka.
Miała bystre spojrzenie. Wsłuchiwała się w głos pani Seo i mrugała oczkami. Nie wiedziała jeszcze, że jest na tym świecie zupełnie sama. Nie znała nawet swojego imienia, bo przez pięć lat wszyscy nazywali ją po prostu „dzieckiem”.
– Co ci twoja matka uczyniła? Jeżeli już musiała cię tak porzucić, dlaczego nic mi o tobie nie powiedziała? Nie powiedziała, kim był twój ojciec. Nie powiedziała, jakie masz nazwisko. Nie dała ci nawet imienia. Czego się obawiała?
W Banchon schronienia szukali często ludzie ścigani przez władze państwa. Niektórzy z nich nielegalnie wycinali sosny, inni wyrabiali różne trunki i bez zezwolenia sprzedawali je na targach i bazarach. Jednak wiele domostw w Banchon zamieszkiwała także arystokracja, dlatego organy ścigania nie mogły samowolnie się tam panoszyć. I bez specjalnego nakazu nie miały prawa nikogo aresztować, nawet tych, którzy prowadzili nielegalny wyrąb lasów. Banchon dało zatem schronienie wielu zbiegom i ci na ogół decydowali się pozostawać w nim na zawsze. Parali się ubojem krów i świń, dostarczali żywności dla uczonych z Konfucjańskiej Akademii Seongkyunkwan, albo też zajmowali się pracą na roli. Dziewczęta wykonywały w akademii fizyczne prace, a chłopcy sprzedawali mięso u rzeźników.
Odgłosy tętniącego życia Banchon mieszały się z pianiem kogutów i ujadaniem psów.
W letnie wieczory skrzek żab wdzierał się do wnętrza domostw. Nikt nie zamykał tutaj drzwi na klucz, nikt nie musiał strzec domostwa. W takim to właśnie miejscu Jin straciła matkę i pozostała sama na świecie. Miała wtedy pięć lat.
Tymczasem ochmistrzyni Seo, siostra pani Seo, nieoczekiwanie została przeniesiona do rezydencji królowej. Wcześniej przypisana była do Pracowni Haftu i służyła księżnej Cheolin, która w młodym wieku zasiadła na tronie, choć nigdy nie doczekała się potomka.
Na tyłach domu pani Seo rósł gęsty zagajnik bambusowy. W tym miejscu wznosili modlitwy wszyscy, którzy żywili miłość do ludzi, do ptaków, do drzew. Modliła się także pani Seo, modliła się, kiedy przygarnęła do siebie Jin. Stawiała miseczkę z wodą i odprawiała obrzęd. Szum krzewów bambusowych kołysał Jin do snu. W tym śnie dziewczynka niezmiennie przywoływała kwitnące kwiaty gruszy. Obraz obsypanych kwieciem drzew jawił jej się nawet wtedy, gdy krzewy bambusowe szumiały w strugach deszczu. Błądziła wśród kwiatów gruszy, a potem dochodziła do stawu, przejrzystego, czystego stawu, którego głębokości nie potrafiła ocenić. Stawała nad tym stawem i bez wahania rzucała się w jego wody.
Jin zatopiona była w swoim śnie, kiedy ochmistrzyni Seo raźnym krokiem zbliżała się do Banchon. Niosła kolejne rzeczy do szycia, chciała też podarować siostrze odrobinę pieprzu, który nawet na dworze uznawany był za rzadką i cenną przyprawę. Na widok siostry pani Seo wybiegła na dziedziniec w samych tylko skarpetkach. Była starsza, a jednak zwracała się do swojej siostry, używając jej dworskiego tytułu. Ochmistrzyni Seo została przyjęta na dwór w wieku ośmiu lat, szybko dołączyła do świty dworskiej, być może za sprawą pewnej aury elegancji, jaką wokół siebie roztaczała. Weszła do domu, zrzuciła płaszcz jangot, którym przysłaniała twarz. Natychmiast dostrzegła śpiącą dziewczynkę.
– Co to za dziecko?
Pani Seo nie odpowiedziała od razu. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć.
– Czyje to dziecko?
– Tej kobiety, która często mnie odwiedzała i pomagała w szyciu. Pamiętasz ją, prawda? Mieszkała blisko rzeki… Zmarła. To jej córka. Nie miała gdzie się podziać…
– Ile ma lat?
– Skończyła pięć.
– Jak jej na imię?
– Nie