Dary od Soa – orchideę, ziemię i nasiona – zabrała ze sobą do kajuty. Nie pozwoliła, by umieszczono je wraz z innymi bagażami. Były namiastką Soa, wiedziała, że potrzebuje jej w długiej podróży przez ocean.
Soa obiecała, że o świcie wyruszy w powrotną drogę do stolicy, do pałacu, stała jednak u nabrzeża portu nawet wówczas, gdy Jin weszła już na pokład. Wmieszana w tłum, otulona szczelnie płaszczem nie przestawała machać dłonią na pożegnanie. Stała tam, na przystani, a Jin tu, na pokładzie statku. To wtedy dotarło do niej, że opuszcza Joseon. Tętniący życiem port, który jeszcze przed chwilą przyciągał jej wzrok, teraz jakby zniknął za mgłą. W oczach widziała jedynie Soa, która stała w oddali i machała do niej dłonią. Nagle jej wzrok powędrował w stronę mężczyzny, który stał nieporuszony przed białym budynkiem, zaraz przy głównej bramie portu. Wszystko dookoła zaczęło wirować, nawet Soa zdawała się wirować, tylko on zastygł w bezruchu jakby skuty lodem. I kiedy statek ponownie zapowiedział wyjście w morze, ten mężczyzna zrobił kilka kroków w stronę białej plaży. Ona dopiero teraz odkryła jego obecność, on był w porcie już od świtu. Przybył tu wraz z brzaskiem i krążył po nabrzeżu. Był tu, kiedy w blasku promieni słońca ona pojawiła się w porcie z Collinem i przyciągnęła uwagę gapiów, kiedy stała obok Collina i żegnała się z francuskimi misjonarzami, kiedy podeszły do niej siostry zakonne i dłonią wykonały znak krzyża. Był tu i bacznie ją obserwował.
Czy to Yeon?
Jej głębokie oczy, tak spokojne jak głębiny oceanów, zmąciła fala poruszenia. A więc przybył! Chciała wychylić się przez burtę, ale Collin położył dłoń na jej ramieniu. Zachwiała się, a jej biała szyja drgnęła, zaraz jednak odzyskała równowagę, swój naturalny spokój i siłę.
I tylko jej oczy błądziły po nabrzeżu w poszukiwaniu Yeona.
– Jin.
Nie usłyszała, jak Collin wypowiada jej imię.
To był Yeon. To z nim doglądała drzewa moreli, które zasadziła, gdy miała pięć lat. To z nim razem sprawdzała, czy mogą jeszcze objąć ramionami jego gruby pień. Jej wzrok nerwowo błądził po ludziach zebranych w porcie. Omiatał w popłochu zalane promieniami słońca budynki i ciągnące się w nieskończoność nabrzeże. Nie mogąc go odszukać, zapadł się w pustej rezygnacji. Soa towarzyszyła jej w drodze do portu tylko dzięki wstawiennictwu ochmistrzyni Seo. Musiało mi się coś przywidzieć. Zagryzła mocno wargi. To przecież trzy dni drogi ze stolicy. Jak miałby aż tutaj dotrzeć? Nikt mu nie udzielił zgody. A poza tym… Już kilka dni przed wyjazdem bezskutecznie usiłowała się z nim spotkać. On jednak zaszył się gdzieś, jakby unikał pożegnania. Omamy. Zamknęła oczy.
Kiedy je znowu otworzyła, przepełniał je już spokój.
– Kocham cię…
Położyła dłoń na dłoni Collina.
Jakże był inny, ten mężczyzna, który stał obok niej. Jakże różnił się od tych wszystkich mężczyzn napotkanych w porcie, nawet od Japończyków, nawet od Chińczyków.
Nie miał wystających kości policzkowych, jakie mieli mężczyźni koreańscy, nie miał porywczej natury, jaką mieli mężczyźni z północnych rubieży, jego wzrok nie przebijał się przez wąskie oczy, w jego źrenicach nie tlił się płomień, jego usposobieniem nie targały żywioły. A przede wszystkim, i to najbardziej go odróżniało, ze swobodą wypowiadał słowa miłości. I te wszystkie różnice krył w sobie jego zachodni strój.
Znaleźli się w tłumie pasażerów, choć zdawać się mogło, że są sami. Otaczały ich setki ludzi, którzy wsiedli na statek, by ruszyć w tę długą podróż, a jednak nie można było oprzeć się wrażeniu, że wokół nich nie ma nikogo. Nagle ich oczy się spotkały – lśniące i skryte oczy kobiety ze Wschodu i wyraziste, uwydatnione gęstymi brwiami oczy mężczyzny z Zachodu. Jej głębokie oczy przepełniała melancholia, jego jasne oczy przepełniała radość.
– Jin.
Statek sunął gładko w stronę oceanu.
– Ty nawet nie wiesz, jaka jesteś piękna. Swoją urodą nawet tutaj przyćmiewasz wszystkich, ale tam, w moim kraju, nabierze ona nowego blasku. Wzbudzisz zachwyt.
– …
– Kiedy dotrzemy do Francji, zorganizuję oficjalne zaślubiny. Zaproszę wielu ludzi i wszystkim pokażę, jak piękna jest moja ukochana żona.
Poczuła dziwne kłucie w sercu. Ceremonia inicjacji, jaką przechodziły wszystkie dwórki, była niczym innym jak ceremonią zaślubin. Ona przeszła ją dawno temu. W tym dniu nałożyła uroczystą suknię z jasnozielonego jedwabiu, którą zdobił wizerunek feniksa wyhaftowany na piersiach i plecach. Suknię przygotowała ochmistrzyni Seo, a Soa, jej przyjaciółka, przytroczyła do pasa jedwabny, jasnozielony woreczek, ozdobiony kolorowymi frędzelkami i węzełkami. Jin zaplotła warkocze, z wielką starannością ułożyła je w kształcie korony i przypięła ozdobny wianek. A potem postąpiła tak, jak nakazywała etykieta dworska. Przygotowała ciasteczka ryżowe, jakie zwykle stawiano na stołach bankietowych, i kazała posłać je damom dworu. Zakupiła dzikiego bażanta, oprawiła, upiekła i poczęstowała wszystkie dziewczęta, z którymi miała razem pracować i tańczyć. Po odprawieniu całej ceremonii należała formalnie do króla. Jednak król oddał ją temu mężczyźnie.
– Przyrzekam.
Była zdezorientowana. Zalała ją fala uczuć, lecz nie wiedziała, czy smutku, czy radości. Próbowała wyobrazić sobie kraj, o którym on mówił „ojczyzna”, na próżno. W każdej wolnej chwili uczyła się nazw ulic francuskich miast, czytała książki, żeby zrozumieć ludzi, którzy żyli w tych miastach. Teraz pamiętała jednak tylko nazwisko prezydenta Francji – Sadi Carnot. Gdzieś na drugim krańcu świata był jego kraj, w którym nie rządził król, lecz prezydent. Mieli do niego dotrzeć dopiero po dwóch miesiącach żeglugi morskiej. Jak w jego kraju wyglądały ulice? Czy były góry? Czy były rzeki? W jakich butach chodzili ludzie? Przyszłość zaczęła nieoczekiwanie napierać, wzbudzając nadzieje i niepokój, wywołując w sercu drżenie.
W jej kraju Collin pełnił funkcję ministra. Kiedy otrzymał rozkaz powrotu do Francji, król przyjął go na audiencji, żeby się z nim pożegnać. „Po powrocie do kraju niech pan nie zapomni o Korei” – prosił. Patrzył na kobietę, która stała obok Collina, a potem powoli zamknął oczy. Król był blady i znużony. Wyczerpany narastającym konfliktem między Chinami i Japonią, między jego ludem i jego doradcami, między jego ojcem i jego małżonką. Król był osamotniony i smutny. Patrzył spod przymkniętych powiek, po czym kazał jej podnieść głowę. Podniosła ją i utkwiła wzrok w purpurowych szatach władcy, w zdobiącym je wizerunku złotego smoka. Przez jakiś czas trwało milczenie. A potem z ust króla nieoczekiwanie padły te słowa.
– Nadaję ci nazwisko. Od dzisiaj będziesz zwać się Ri. A na imię ci będzie Jin.
Stała obok mężczyzny, który miał ją zabrać do obcego kraju, czuła, jak jej ciałem wstrząsa